W Polsce o klasach społecznych właściwie się nie mówi. W efekcie w żaden sposób nie wspieramy naukowców z klas ludowych.
Wywiad ukazał się pierwotnie 3 sierpnia 2022 roku w Magazynie Kontakt.
***
STANISŁAW KRAWCZYK: Zazwyczaj traktujemy awans społeczny jako coś jednoznacznie dobrego. Ale ty i twój zespół badawczy w projekcie „Naukowcy mobilni kulturowo” pokazujecie, że to nie jest do końca prawda.
KAMIL ŁUCZAJ: Awans wiąże się z licznymi korzyściami dla osób, które trafiają do nowej grupy społecznej, oraz dla ich otoczenia. Ale wiąże się też z kosztami, których często nie dostrzegamy. Dotyczy to zwłaszcza awansu z klas ludowych do świata nauki i szkolnictwa wyższego.
Klas ludowych?
W Polsce trudno definiuje się to pojęcie, bo mamy niewiele badań, w których ludzie odpowiadaliby na pogłębione pytania o pozycję klasową. Nie ma więc wzorca – takiego, jaki mają na przykład Brytyjczycy.
Przed dekadą BBC we współpracy z paroma brytyjskimi uczelniami zrobiło ogromny sondaż o klasach społecznych – Great British Class Survey – który ma nawet własne hasło w Wikipedii.
Tam się o tym mówi, nie tylko na uniwersytetach. Jak zapytasz Brytyjczyka, do której klasy należy, to on pewnie coś odpowie. Może nie trafi, ale jakoś się określi. W Polsce jest inaczej, więc odpada nam najlepsze moim zdaniem kryterium klasyfikacji: autodefinicja. Musimy szukać innych rozwiązań, niestety wszystkie są złe. W naszym projekcie uznaliśmy roboczo, że ludowe pochodzenie ma się wtedy, gdy twoi rodzice nie mają wyższego wykształcenia, a dodatkowo w twoim dzieciństwie spełniony był przynajmniej jeden z dwóch warunków: na jakimś etapie rodzina doświadczyła ubóstwa lub rodzice wykonywali zawody niewymagające kwalifikacji, nisko płatne.
Moglibyśmy też długo rozmawiać o wyznacznikach kulturowych, związanych choćby ze sposobami spędzania czasu wolnego. Na przykład w naszych wywiadach część badanych wskazywała, że w ich rodzinach nie funkcjonuje coś takiego jak „spacer”. Jeżeli się gdzieś idzie, to po coś – na zakupy, na piwo czy do kościoła.
Ogólnie nie ma chyba innego wyjścia niż przyjęcie pewnych dość arbitralnych rozgraniczeń, przynajmniej w badaniach ankietowych.
To w pewnym sensie zwycięstwo późnego kapitalizmu. Nie używamy kategorii klasowych na co dzień, dlatego trudniej też badać klasy i w ten sposób zwracać uwagę na społeczne nierówności.
Jest to kłopot definicyjny, nie tylko dla badaczy, ale też, jak sądzę, dla publicystów. Pewne uproszczenia są użyteczne, niemniej często przesadzamy i na przykład traktujemy klasy ludowe jako z założenia dotknięte ubóstwem, a to nie zawsze prawda. Zresztą jeśli czytamy tylko artykuły prasowe na temat tego, jak żyją bogaci Polacy, to nasz obraz tej grupy też będzie bardzo stereotypowy.
Wydaje mi się, że aby sprawdzić w Polsce, do jakiej klasy przynależy dana osoba, trzeba prowadzić badania takie jak nasze: długie wywiady o przebiegu biografii, o różnych doświadczeniach. Bo też przynależność klasowa danej osoby może się zmieniać w ciągu życia.
Wiemy już, jak twój zespół definiuje klasy ludowe. Wróćmy więc do pytania o doświadczenia osób pochodzących z tej grupy w świecie naukowym.
Zacznijmy od prostszej wersji awansu. Jeżeli ktoś kończy uczelnię techniczną i zaczyna pracować jako inżynier, to jest realna szansa, że te tarcia będą nieduże. Kultura ludowa i kultura inteligencji technicznej mają bowiem wiele wspólnego.
Skupienie na praktyce, na konkrecie…
…czy też wymiernych efektach własnej pracy. Da się więc jakoś odnieść wartości starego świata do wartości świata nowego. Natomiast co się dzieje, kiedy ktoś kontynuuje karierę akademicką, w dyscyplinach „mało praktycznych”? Wtedy kontrast jest znacznie ostrzejszy. Wkraczamy do świata bardziej elitarnego, w którym o wiele większą rolę grają dobra symboliczne, kwestie związane z kapitałem kulturowym.
Na przykład?
Być może banalnym, ale jednak rzadko dostrzeganym czynnikiem jest znajomość języków obcych. Podczas gdy nasi rozmówcy w szkole zawodowej uczyli się, jak dobrze piłować drewno albo tworzyć jakieś konstrukcje, inni uczyli się francuskiego. Stąd też osoby z klas ludowych, wkraczając do akademii, mają bardzo silne poczucie deficytu. A kiedy douczą się czegoś na własną rękę, pojawia się tak zwany syndrom oszusta: poczucie, że jestem gorszy, gorsza, że nie zasługuję, aby być tam, gdzie jestem.
Częste jest także wrażenie rozdwojenia, życia w dwóch odrębnych światach. Na przykład kiedy odwiedzamy dom rodzinny, zaczynamy mówić w inny sposób, żeby nie onieśmielać rodziców, a czasem oni zaczynają nam wytykać, że zachowujemy się jak inteligenci. Ponadto poza poczuciem niedopasowania występuje uczucie wstydu. Pamiętam taki wywiad, w którym badany opowiadał, że wystąpienia publiczne do dzisiaj są dla niego traumą. To jest osoba z olbrzymim dorobkiem naukowym, ale wychodząc na mównicę, ciągle bardzo się denerwuje. Zawsze dokładnie przygotowuje się do wystąpień, a i tak czuje, że to, co mówi, nie ma wartości dla odbiorców. Taki stres nie ma obiektywnego, sytuacyjnego uzasadnienia; ten wstyd klasowy jest w nas.
Jak rozumiem, te problemy czasem wychodzą na jaw, ale czasem są niewidzialne. Osoby z klas ludowych stosują pewnie cały szereg strategii, żeby to wszystko ukrywać. I wiąże się to z obciążeniem czasowym, psychicznym, fizjologicznym, które pozostaje niedostrzegalne dla innych.
To też niestety widać w naszych badaniach. Nasi rozmówcy duszą się wewnętrznie, przeżywają te napięcia. Jeden wspominał, że gdy wychodzi odebrać prestiżową nagrodę, to wręcz brakuje mu słów. Ale publiczność tego nie widzi, bo zakłada, że taka osoba jest pewna siebie, ma poczucie własnej wartości.
To się też oczywiście może zmieniać. Spora część naszych badanych na początku kariery uważała, że kultura ich ojców i matek to coś ewidentnie gorszego. Jeden z rozmówców opisuje, że wychowywał się na wsi i miał z czasem straszne poczucie wstydu, upokorzenia, bo jego rodzice nie kupowali w sklepie mleka – ich nie było na to stać, tylko mieli swoje krowy i sami to mleko wytwarzali. Ale później, patrząc na siebie dwudziestoletniego, zaczął to sobie opowiadać zupełnie inaczej. Dojrzewał w środowisku ekologicznym, jadł dobre jedzenie, za które dzisiaj płacimy bardzo dużo, nie miał wielu stresów życiowych. Potrafił więc te rzeczy po jakimś czasie przewartościować.
Awans klasowy potrafi skomplikować stosunki z rodziną?
Część naszych rozmówców zwyczajnie wstydzi się swoich rodziców. Symptomatycznym momentem jest obrona pracy doktorskiej, na którą wielu rodziców nie jest zapraszanych. Deklaratywne uzasadnienia są różne, ale bardzo często u podłoża takiej decyzji znajduje się właśnie wstyd klasowy. Jest takie poczucie, że rodzice nie będą potrafili się odezwać; zresztą jeden z badanych mówił nam, że zaprosił ojca, a ten był bliski pobicia recenzenta. Takie sytuacje w ogóle nie mieszczą się w wyobraźni klas średnich i wyższych.
Są też osoby – nieliczne – które w naszych wywiadach wypowiadają się o rodzicach lekceważąco czy nawet pogardliwie. Bardzo niechętnie wspominają na przykład oglądanie telewizji, dzielenie czasu wolnego na „do Teleexpressu” i „po Teleexpressie”. Ogółem nasi badani często nie mają telewizora, bo uważają, to że nie jest odpowiednie dla ich obecnej pozycji społecznej. Wolą lekturę czy różnego rodzaju inne czynności intelektualne.
Z waszych badań wynika, że ten rozdźwięk ma też wymiar religijny.
Wielu rodziców z klas ludowych nadal chciałoby, żeby ich dzieci poszły do zakonu. Często ktoś taki rzeczywiście to robi, a kiedy z różnych powodów nie wychodzi, to zaczyna być traktowany jako zdrajca. Nie jest godny swojej starej społeczności, nowej społeczności de facto nie ma i tu potrzebne są różne strategie, żeby wyjść na prostą, żeby poradzić sobie z zaburzonym poczuciem własnej wartości i przynależności.
W książce „Limbo” amerykański dziennikarz Alfred Lubrano przytacza przykład badanego, którego matka obawiała się, że na studiach zostanie komunistą i ateistą. Badany mówi żartobliwie, że nie chciał jej zawieść, więc przepowiednia się spełniła. Środowiska akademickie na całym świecie są bardziej liberalne obyczajowo niż całokształt społeczeństwa, więc tarcia na tle światopoglądowym wydają się nieuniknione, szczególnie w konserwatywnych społeczeństwach, takich jak polskie. Nawet badani, którzy wychowywali się w najbardziej konserwatywnych, religijnych domach, dokonują redefinicji swojego systemu wartości. W polskich realiach oznacza to często odejście z Kościoła katolickiego lub krytyczne opinie na jego temat.
Redefiniowane są też konserwatywne wzorce płciowe, umacniane przez katolicką naukę społeczną. Awansując społecznie, kobiety przestają wpasowywać się w wąskie ramy wyznaczane przez ideał matki Polki, ale równie często mężczyźni odrzucają wpajany im ideał głowy rodziny, „twardziela”. Nie muszą już ukrywać „niemęskich” pasji i zainteresowań, za które bywali karceni w dzieciństwie. Dziś czytanie książek to część ich pracy zawodowej, a nie czynność wykonywana w ukryciu, aby uniknąć niechętnych spojrzeń czy wręcz wrogości ze strony rodziców.
Co może sprawiać, że nierówności, które dotyczą osób z klas ludowych, stają się widoczne? I jak to wygląda na różnych etapach biografii?
Tu nie powiem pewnie nic, czego wcześniej nie powiedziałby w socjologii Pierre Bourdieu. Jeśli spojrzymy na całą biografię, bardzo często schemat wygląda tak: ktoś, kto później zostanie profesorem, idzie najpierw do szkoły podstawowej, gdzie dzieciaki są do niego (do niej) mniej lub bardziej podobne. Zwykle już na tym etapie się wyróżnia: bardzo szybko uczy się czytać, ma dobre oceny i sprecyzowane zainteresowania, często jest wyławiany przez nauczycieli, kierowany na różne konkursy. Ten okres wcale nie musi być problematyczny. Jeżeli jednak ta osoba trafia potem do elitarnego liceum – mieliśmy dużo takich przypadków – to tam następuje zderzenie z zupełnie innym światem.
Dlaczego?
Nieco upraszczając, możemy powiedzieć, że to jest świat dzieci lekarzy i prawników, czyli takich dzieci, z którymi klasy ludowe rzadko mają do czynienia. No i wtedy uświadamiamy sobie, że my może o jakichś miejscach czytaliśmy w książkach, ale oni tam byli. My możemy się interesować operą, ale oni jeżdżą na festiwale operowe po całej Europie. Znają te rzeczy z autopsji, mają zażyły stosunek z kulturą.
Na studiach jest troszeczkę inaczej, a przynajmniej tak wskazują nasze wywiady. To też zależy od uniwersytetu, od kierunku studiów, niemniej ogólnie środowisko jest tam bardziej przemieszane. No ale znowu: pojawiają się dzieci profesorskie. Młodzi ludzie, którzy wiedzą, jak przebiega kariera akademicka, w jakie gry grać, jakie strategie przyjmować, żeby osiągnąć sukces. A nasi rozmówcy często tego nie wiedzą. Oni mogą być bardzo zdolni, mogą mieć predyspozycje do pracy akademickiej, ale nie będą wiedzieli, czym się różni egzamin od kolokwium, jak się zwracać do profesorów, jak napisać e-mail. Takie rzeczy mogą się wydawać bardzo przyziemne…
…ale pewnie są stresujące? Przypuszczam, że można spędzić parę godzin, martwiąc się, czy nie zdenerwujemy jakiegoś profesora, jeśli zaczniemy wiadomość od niewłaściwego słowa.
Istnieje jeszcze inny, mniej oczywisty czynnik, o którym sam – szczerze mówiąc – nie myślałem przed tymi badaniami: ryzyko finansowe, ekonomiczne. Dla klas ludowych pójście na studia to bardzo często duża inwestycja, duże wyrzeczenie. To na razie oczywiste. Ale później w neoliberalnym systemie trafiamy w system grantowy i podpisujemy umowę, w której obiecujemy, że przeprowadzimy jakieś badania. Dostajemy wynagrodzenie, środki na badania i musimy ten grant rozliczyć.
Jedna z naszych rozmówczyń opisywała, że jej badania idą źle, że ma już bardzo mało czasu i być może niedługo zostanie z długiem rzędu dwustu tysięcy złotych, a jej życie akademickie się skończy. Otarła się o depresję, weszła w psychoterapię. I wtedy uświadomiła sobie, że nie ma poduszki bezpieczeństwa. A dla osób z zamożnych rodzin to nie byłby aż tak wielki problem.
I jeszcze inny przykład. Nasza badana reprezentowała nauki społeczne, była dobrą studentką, doktorantką. W pewnym momencie podczas studiów doktoranckich musiała dorabiać, tak jak zresztą wielu rozmówców. Chciała prowadzić jakieś warsztaty akademickie, ogólnie dostawać pieniądze za rzeczy związane z jej wykształceniem. No i nie bardzo jej to szło, bo nikt się do niej nie odzywał. Za to jej najlepsza koleżanka z roku, córka uznanego warszawskiego profesora, przez swoje kontakty dostawała mnóstwo takich zleceń. Miała ich tyle, że niektóre mogła przekazywać naszej bohaterce. I wówczas ta zobaczyła, że nie są w tym samym miejscu. Teoretycznie studiują na jednym roku, mają podobną średnią ocen, ale różnica jest ogromna.
To pokazuje, że formalny pomiar osiągnięć na studiach może nie mieć wiele wspólnego z zasobami nieformalnymi, czyli między innymi siatką kontaktów.
Te znajomości i zależności mogą działać tak, że robiąc to samo, zostaniesz szybciej dostrzeżony. Natomiast w Polsce cały czas problemem jest też nepotyzm: można łatwo załatwić pracę komuś, kto na obiadach u rodziców, profesorów, spotykał się z innymi profesorami oraz innymi dziećmi akademickimi. Tutaj wśród naszych badanych jest pewne poczucie krzywdy.
Dosyć ciekawa rzecz: jeden z rozmówców mówi o hakowaniu systemu. Mając świadomość swoich różnych deficytów, w tym problemów z poczuciem własnej wartości, zaczął w pewnym sensie oszukiwać system. Przykładowo: przygotowywał się do ustnej rozmowy po angielsku w konkursie o bardzo prestiżowe stypendium. Nauczył się na pamięć tego, co chce powiedzieć, wyrecytował to przed komisją i liczył, że uda mu się zrozumieć pytanie, które padnie w drugą stronę. Wiedział, że w pewnym sensie jest to naginanie systemu, ale miał poczucie, że skoro wcześniej był pokrzywdzony, to teraz ma moralne prawo, żeby tak robić. To jest broń słabych: drobne taktyki, które podważają status quo. Oczywiście nie wszyscy, ale duża część naszych rozmówców próbowała takie rzeczy robić.
Poczucie krzywdy, o którym mówisz, wydaje mi się zrozumiałe. Osoby z klas ludowych mają w nauce trudniej, chociaż z zasady nie jest to ich wina.
A zarazem w tamtym przykładzie z dwiema doktorantkami nie była to także wina tej profesorskiej córki. W końcu taka osoba nie zapomni książek, które przeczytała, nie oduczy się angielskiego czy francuskiego, nie zerwie też raczej kontaktów z jakimś bliskim przyjacielem rodziny.
Pierre Bourdieu pisze, że osoby z klas wyższych są tak samo uwikłane w systemowe ograniczenia, jak osoby z klas ludowych. Struktura dusi wszystkich, chociaż na inne sposoby. Zresztą naukowcy z klas wyższych nierzadko są świadomi problemu nierówności, mówią o potrzebie uniwersytetu inkluzywnego, myślą o nim jako o dobru wspólnym. Ale przywilej i tak im towarzyszy.
Nie znaczy to jednak, że nic z tą zastaną strukturą nie da się zrobić. Według mnie rolą krytycznie nastawionej socjologii jest pokazywanie dróg, dzięki którym możemy sprawić, żeby na uczelniach była większa równość.
Niewątpliwie ktoś, kto miał od początku więcej pieniędzy albo lepiej wykształconych rodziców, również może cierpieć i doświadczać rozmaitych ograniczeń. Ale czy w obu wypadkach to cierpienie rzeczywiście jest tak samo silne? I czy nie warto mówić głównie o osobach, które miały trudniejszy start?
Nie chciałbym rozstrzygać, że ktoś cierpi mniej, a ktoś bardziej. Na pewno jednak trzeba mówić więcej o naukowcach z klas ludowych, ponieważ oni potrzebują pomocy, potrzebują różnych rozwiązań instytucjonalnych. Nawet w Stanach Zjednoczonych, czyli w kraju, w którym istnieje szczególnie silny mit merytokracji, na uczelniach bardzo często jest jakieś wsparcie dla osób z rodzin bez tradycji akademickich. Możemy znaleźć tam różne inicjatywy: od studenckich klubów pozwalających ludziom opowiedzieć swoją historię, poprzez programy monitoringowe, aż po organizacje takie jak EdMobilizer, lobbujące na rzecz praw studentów z rodzin gorzej sytuowanych i niemających tradycji akademickich.
Z kolei w Polsce o klasach społecznych właściwie się nie mówi. Może ostatnio o „zagrożonej klasie średniej”, ale to w naszym wypadku niewiele wnosi. W efekcie nie widzimy, że ktoś musi w mieszkaniu studenckim palić węglem, bo go nie stać na inny opał. Że praca na studiach to dla jednych wymuszone śmieciówki w gastronomii, a dla drugich – zlecenia od znajomych badaczy, dające znacznie większy potencjał rozwoju. A osoby z klas ludowych same zwykle niechętnie o tym mówią, bo to są często rzeczy wstydliwe.
W żaden sposób nie wspiera się też naukowców z klas ludowych.
Czyli mamy co robić.
Tak, my jako socjologowie, czy szerzej jako środowiska intelektualne, powinniśmy o tych sprawach głośno mówić i w ten sposób dołożyć swoją cegiełkę do budowania większej równości.
Tu trzeba jeszcze dopowiedzieć, że w kontekście postkomunistycznym te różnice wyglądają trochę inaczej w Polsce niż w świecie zachodnim. Pytałeś na przykład o widzialność i niewidzialność. Jeżeli w Polsce wejdziemy do sali ze studentami, to na pierwszy rzut oka rzadko jesteśmy w stanie określić ich pozycję klasową. W USA to widać od razu: po samochodzie, którym ktoś jeździ, po ubraniach, które nosi.
Jest taka zupełnie zapomniana książka Zygmunta Baumana, z 1960 roku, „Kariera. Cztery szkice socjologiczne”. Bauman pisze w niej, że w socjalizmie awans całych grup społecznych jest ideologicznym celem systemu: oficjalnie uznaje się go za dobry, właściwy, zwyczajny. Z kolei w liberalnym kapitalizmie istnieje mit „od pucybuta do milionera”, ale on ma charakter indywidualistyczny, nie wiąże się z żadną grupową tożsamością. Dlatego na przykład w Stanach Zjednoczonych ten, kto awansuje, częściej będzie czuł się inny od otoczenia, odosobniony, a to może skutkować różnego rodzaju „schorzeniami psychicznymi, neurotycznymi obsesjami i spazmatycznymi łkaniami”, jak mówi Bauman.
Moim zdaniem ta myśl jest, do pewnego stopnia, dalej aktualna i generalnie postsocjalistyczny system stwarza większe pole awansu. A przynajmniej na pierwszy rzut oka nie widać rażących nierówności. Na przykład w Polsce nie do pomyślenia byłyby tak zwane legacy admissions, czyli formalne i nieformalne praktyki dające w rekrutacji na studia pierwszeństwo dzieciom absolwentów prestiżowych uczelni amerykańskich. To właściwie wariacja na temat wyśmiewanych „punktów za pochodzenie”, tyle tylko, że w wersji wzmacniającej, a nie zmniejszającej, nierówności.
W naszych badaniach osoby, którym udało się awansować, relacjonują, że dorastały w warunkach niedoboru dóbr materialnych, ale że pod wieloma względami wszyscy mieli podobnie. Mieszkali w podobnych blokach, chodzili do tych samych publicznych szkół. Przynajmniej jeszcze w niedawnej przeszłości.
A jednocześnie w krajach postkomunistycznych nierówności mogą być głębiej zaszyte w warstwie kulturowej. Przypomina mi się to, co pisze Tomasz Zarycki o roli kapitału kulturowego w Europie Środkowo-Wschodniej. W tej części świata co chwilę przychodziła jakaś wojna albo rozbiór, więc trudniej było gromadzić materialne bogactwo przez wiele pokoleń. Możliwy był za to długotrwały przekaz tradycji, etosu, umiejętności językowych, środowiskowych kontaktów.
Świetnie, że przywołujesz te badania – Tomasza Zaryckiego, Rafała Smoczyńskiego, Tomasza Warczoka. To dotyka sedna problemu. W Polsce istnieje korelacja pomiędzy kapitałem kulturowym a ekonomicznym, ale nie jest tak ścisła jak w krajach, w których kapitalizm panuje od stuleci. Moi amerykańscy koledzy są zawsze bardzo zdziwieni, gdy opowiadam im o tym, że w Polsce można być profesorem uniwersytetu, a równocześnie sytuować się ekonomicznie poniżej oficjalnej średniej krajowej. Kapitał kulturowy jest ważny i tu, i tu, ale u nas na pewno ma większe znaczenie niż w Stanach.
A czy jest jakiś pozytywny potencjał, który mają ludzie z klas ludowych, a ci ze średnich i wyższych – już nie?
Takie plusy istnieją i o nich też pisze Bourdieu. Po pierwsze, osoby, które mają za sobą trudne doświadczenia życiowe, związane chociażby z biedą, mogą być na nie potem bardziej wrażliwe. Jeśli reprezentują nauki społeczne, mogą jako nauczyciele przeprowadzić autoanalizę, pokazać studentom na własnym, żywym przykładzie, na czym polega dany problem, jakie mechanizmy za nim stoją.
Po drugie, skoro ci ludzie wielu rzeczy nie wiedzą, bo nie mieli się ich gdzie nauczyć, to mogą być bardziej kreatywni, przełamywać pewne schematy. Rozmawialiśmy z osobą, która jako młoda doktorantka została przyjęta na bardzo prestiżową zachodnią konferencję, niestety też bardzo kosztowną. Nie wiedziała, że w polskim zhierarchizowanym systemie nie wypada z tym iść do kogoś innego niż jej promotorka, więc poszła do samego dziekana, wyjaśniła, że potrzebuje takiej a takiej kwoty, i… ją dostała.
Nie miała potem z tego powodu jakichś nieprzyjemności?
Faktycznie miała konflikty z promotorką. Te sytuacje się powtarzały, to nie było jedyne złamanie konwenansu, i dawano naszej rozmówczyni odczuć, że takich rzeczy się nie robi. Więc ona jakoś powoli budowała w sobie to wyczucie zasad gry.
Kolejna kwestia: osoby z klas ludowych poza przekazywaniem studentom wiedzy merytorycznej są bardziej wrażliwe na ich sytuację społeczną. Jeżeli ktoś jest na przykład nieodpowiednio ubrany, to te osoby pomogą mu nauczyć się niepisanych norm świata akademickiego, nie ośmieszając, ale dając rady, sugestie. To się dzieje na studiach, na szczeblu doktoranckim, nawet wśród młodych pracowników nauki. Jeden z badanych opowiadał nam, że jego promotor nauczył go, jak się nalewa wino, co jest pewnym wyznacznikiem przynależności do klas średnich i wyższych.
Ale najważniejsze wydaje mi się to, że osoby z klas ludowych mają olbrzymi potencjał, aby ten system zrewolucjonizować.
Zrewolucjonizować, to znaczy…
…to znaczy wprowadzić realną różnorodność.
Jeśli chodzi o różnorodność płciową, to tę w polskiej nauce w jakimś stopniu już mamy. Oczywiście daleką od ideału, bo im wyżej w hierarchii, tym większy odsetek mężczyzn. Niemniej już w czasach socjalistycznych startowaliśmy z innego poziomu niż w USA. Tam jeszcze w latach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych przyjmowano, że domyślną rolą kobiety z klas średnich jest wychowywanie dzieci.
U nas było wtedy hasło „kobiety na traktory”. Rzeczywiście aktywizujące, choć realnie oznaczające dla kobiet podwójny etat: nie tylko pracę zarobkową, ale i nieproporcjonalny wysiłek w zajmowaniu się rodziną i domem.
Ciągle potrzebne są inicjatywy wspierające kobiety w akademii, tego absolutnie nie neguję. Coś już się jednak dzieje. Zaczęliśmy także rozpoznawać problemy związane z niepełnosprawnością: uczelnie mają swoich rzeczników, udzielana jest pewna – chociaż niewystarczająca – pomoc. Nawet różnorodność etniczna nie jest na najgorszym poziomie: liczba studentów z zagranicy w ostatnich kilkunastu latach wzrosła w Polsce dziesięciokrotnie. Polskim uczelniom coraz częściej zależy na studentach z zagranicy, pewnie z powodów merkantylnych, ale jednak. I jeżeli przejrzymy uczelniane informatory, to zobaczymy tam ludzi różnych kolorów skóry, reprezentujących różne religie.
Natomiast co z klasą? Klasy nie ma. Nie widać jej, nikt o niej nie mówi.
Da się to zmienić? Uczynić klasę widzialną?
Na pewno nie jest to łatwe zadanie. Po pierwsze, w polskiej sferze publicznej w ogóle nie ma miejsca dla kategorii klasy. Niektórzy uważają, że to kategoria, którą wymyślono w czasach socjalistycznych i która nie ma wiele wspólnego z rzeczywistością. Po drugie, o ile możemy być dumni z tego, że przynależymy do danej mniejszości etnicznej, o tyle trudno nam świętować to, że pochodzimy z klas ludowych. Jak mówią amerykańskie badaczki tej tematyki, Debbie Warnock i Allison Hurst, ciężko by było zorganizować „festiwal muzyki ludzi biednych”.
Myślę jednak, że bardzo ważne byłoby już organizowanie klubów dyskusyjnych dla tych osób z klas ludowych, które potrzebują wsparcia rówieśniczego. Oraz bardzo wstępnych kursów na studia pokazujących akademicki savoir-vivre. Robiliśmy ostatnio rozeznanie z moim zespołem i niektóre uniwersytety mają takie kursy, „wprowadzenie do studiowania”, i tam jednym z elementów sylabusa jest przykładowo pisanie maila do wykładowcy. Osobom z klas średnich to się może wydawać trywialne, ale sądzę, że wielu studentom pomogłoby przełamać poczucie niedopasowania, złagodziłoby syndrom oszusta. Tylko trzeba zacząć głośno mówić, że klasa – tak samo jak rasa, płeć czy niepełnosprawność – jest czynnikiem, który powoduje nierówności w nauce i szkolnictwie wyższym.
No tak. Ja jestem gejem i cieszę się, że na uczelni, na której pisałem doktorat, działa organizacja studencka Queer UW. Życzę jej jak najlepiej, a zarazem żałuję, że nie istnieje – powiedzmy – Koło Klas Ludowych.
Ale mam jeszcze inne pytanie. Mówiliśmy przed chwilą o pozytywnym potencjale pochodzenia z klas ludowych. Czy ten pozytywny potencjał nie jest dostępny tylko dla osób, które miały szczęście i po drodze akurat uniknęły wszystkich pułapek? Innymi słowy, jeżeli pochodzisz z klas ludowych, to przez pierwsze lata kariery akademickiej będziesz mieć tylko jedno życie. A jeżeli z klas średnich bądź wyższych, to jeden błąd, jedna pechowa sytuacja jeszcze nie wypchnie cię z uniwersytetu.
Niestety w neoliberalnym systemie nauka staje się przywilejem dla bogatych. Jeżeli sama nie daje względnej stabilności, to musimy mieć własne zasoby, które nam pozwolą prowadzić karierę. Najłatwiej jest mieć bogatych rodziców, ale nie wszyscy tak trafnie ich sobie wybrali. W naszych badaniach częstym zjawiskiem było coś, co nazywamy pożyczaniem kapitału, czyli na przykład czerpanie korzyści finansowych ze związku z osobą z klas średnich lub wyższych.
W naszych rozmowach pojawiały się też historie rodzeństwa. Były przypadki, gdy obie osoby zrobiły doktoraty albo obie zostały profesorkami, lecz równie często mieliśmy olbrzymie dysproporcje. Wywiadu udzielił nam na przykład ktoś, kto jest obiecującym uczonym, a jego brat pracuje wyłącznie fizycznie. Była też kobieta, która jest młodą akademiczką, a jej bracia nie mają żadnego formalnego wykształcenia, zostali na tej samej wsi, z której się wywodzili. Rodzi się tutaj wielkie pytanie dla klasowo zorientowanej socjologii szkolnictwa wyższego: dlaczego jednym się udaje, a drugim nie?
Czy może to być po prostu przypadek? Jakaś część osób z klas ludowych oprócz umiejętności będzie mieć szczęście. Trafi na pomocnego i ustosunkowanego promotora, dostanie stypendium, później może nawet grant i na koniec etat. A jakaś część, pewnie większość – nie.
My, socjologowie, nie lubimy pojęcia przypadku. Uważamy, że to, co potocznie uznaje się za przypadek, należy raczej wyjaśniać różnymi czynnikami społecznymi. Ale badania naszego zespołu pokazują, że ta przypadkowość jest rzeczywiście bardzo duża. Bourdieu, w kontekście mobilności społecznej, też zresztą mówił o „cudach”.
Jak się domyślam, takiej przypadkowości towarzyszy poczucie, że nie panujemy nad własnym losem. Płyniemy na wzburzonym morzu i to nie od nas zależy, gdzie naszą łódką wichry rzucają.
To często jest taka trajektoria biograficzna, w której mówimy: „Poznałem kogoś, kto zmienił całe moje życie”. To mogą być nauczyciele, to może być jakieś środowisko rockowe w prowincjonalnym miasteczku.
Przypadkowość nie zmienia jednak ogólnej, statystycznej prawidłowości. Jeśli wywodzisz się z klas ludowych, to masz znacznie mniejsze szanse na udaną karierę naukową niż osoba, której rodzice reprezentują klasy średnie. Z dużym prawdopodobieństwem każde z nas będzie miało mniej więcej taki sam status społeczny, jaki mieli akurat nasi rodzice. Ale jeśli już miałbym się pokusić o wskazanie czynników, które pomagają w awansie klasowym do akademii, to najpierw na pewno wymieniłbym sprzyjające środowisko rodzinne. Bo za bardzo byśmy sobie wszystko uprościli, gdybyśmy zapomnieli, że rodziny z klas ludowych – jak wszędzie – są skrajnie różne, od naprawdę dysfunkcyjnych do bardzo mocno wspierających.
O tym chyba trochę za mało mówimy w socjologii. Klasa społeczna jest bardzo ważna, ale wewnątrz tej samej klasy można odebrać różne wychowanie, także w sensie psychologicznym. I to też wpływa na nasze szanse życiowe.
W dodatku nawet w wychowaniu jednej i tej samej osoby mogą wystąpić sprzeczności. Mieliśmy wywiad z badaczem, który osiągnął sukces naukowy. Jego rodzice pozornie byli bardzo wspierający. Motywowali go do nauki, ojciec brał jakieś dodatkowe prace, żeby finansowo im się lepiej powodziło, pracował zdecydowanie więcej niż przeciętni ludzie w jego wieku. Ale potem usłyszeliśmy, że nasz rozmówca był w młodości bity, aby się uczył, aby miał dobre oceny. Czyli jego rodzina była równocześnie i dysfunkcjonalna, i wspierająca.
Może być tak, że rodzice są w stanie stworzyć dzieciom jedynie skromne warunki materialne, za to przekazują im na przykład pewien etos pracy. Natomiast nawet wspierający rodzice z klas ludowych, w przeciwieństwie do tych z klas średnich, nie potrafią doradzić dzieciom, jaki kierunek najlepiej wybrać. Mogą tylko wspierać je w samej decyzji o pójściu na studia, albo – po prostu – nie przeszkadzać.
Dużo mówimy o tym świecie doświadczeń psychologicznych. Czy masz jakieś przemyślenia na temat tego, jak opowiadać właśnie o tej stronie życia osób z klasy ludowej w akademii?
Myślę, że jest na to prosta recepta. Mamy badania nad ludową historią Polski, ale tu autorom często brakuje źródeł, które pozwoliłyby przekazać bezpośrednie relacje o ludzkich przeżyciach. Mamy też jednak różnego rodzaju prace literackie czy na poły literackie, które zajmują się tymi doświadczeniami. Najlepszym przykładem jest polskie wydanie „Powrotu do Reims” Didiera Eribona. Ale też Wioletta Grzegorzewska pisała bardzo wiele o życiu studentek. To są bardzo różne formy literackie.
Natomiast co się dzieje w Stanach? W Stanach mamy teraz mnóstwo pamiętników, wspomnień, świadectw. To jest coś, co we Francji zaczęło się bardzo dawno temu. W Polsce to rusza teraz. Gdybym był studentem z klas ludowych i wziął do ręki taką relację, to pewnie łatwiej byłoby mi myśleć, że nie jestem sam. I te świadectwa, literatura, publicystyka na ten temat, również opracowania naukowe – taka socjologia biografistyczna – powinny przyczynić się do tego, że rozpoznamy rolę klasy społecznej na uczelniach wyższych.
Wasz projekt badawczy dobiega końca. Jak wyobrażasz sobie przyszłe badania w tej dziedzinie?
Po pierwsze, powinniśmy spróbować ująć te zjawiska w sposób ilościowy. Zbadać, na ile są powszechne, ilu osób dotykają te cierpienia. Jaka jest w ogóle przynależność klasowa polskich naukowców? W zeszłym roku Amerykańskie Towarzystwo Socjologiczne zrobiło ankietę o klasowości uczonych i może warto byłoby przeszczepić ją na polski grunt. Jeżeli GUS nie chce robić tych rzeczy, powinni je zrobić badacze akademiccy.
Po drugie, pojawia się pytanie, w jaki sposób pozycja klasowa wpływa na to, na jak prestiżowej uczelni pracujemy, czy i jakie dostajemy granty, gdzie publikujemy. My przyjęliśmy bardzo szeroką definicję: interesowały nas osoby, które są zatrudnione w instytucji akademickiej, mają doktorat i w zasadzie tyle. A przecież czym innym jest przynależność do warszawskiej elity intelektualnej złożonej z socjologów, psychologów czy literaturoznawców, czym innym jest prowadzenie badań i zajęć na politechnice albo na SGH, czym innym – praca w Krakowie w polu sztuki, a czym innym – bycie profesorem w Gnieźnie, Płocku lub innych miastach niemetropolitalnych.
Na podstawie różnych badań można przypuszczać, że nawet jeżeli komuś z klas ludowych się udaje, to ta osoba raczej nie będzie pracowała na Uniwersytecie Warszawskim w prestiżowym instytucie, tylko zajmowała bardziej marginalne pozycje w polu naukowym. A przynajmniej – że zawodowa droga tej osoby, która zaprowadzi ją na symboliczny szczyt, będzie pełna zakrętów i metamorfoz.
Nie brzmi to optymistycznie.
Chciałbym wierzyć, że te przypuszczenia są błędne. Obawiam się jednak, że nierówności klasowe będą widoczne również tutaj. Jak mawiał Bourdieu, socjologia krytyczna „uwalnia nas, uwalniając nas z iluzji wolności”, która każe myśleć, że nasz los jest wyłącznie w naszych rękach.
Kamil Łuczaj – socjolog, badacz kultur klasowych i procesów migracyjnych. Pracownik badawczo-dydaktyczny Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania z siedzibą w Rzeszowie, członek Komitetu Badań nad Migracjami PAN.