Jak pisać czytelnie

Dlaczego ostatnie zdanie w poniższym fragmencie [1] jest źle napisane?

W 2023 roku nie wzrośnie budżet instytucji organizujących konkursy grantowe. Aby zrekompensować skutki inflacji, instytucje te będą przyznawać mniej grantów, za to na nominalnie wyższe sumy. Czyli brak zwiększenia finansowania ograniczy i tak już małą liczbę zwycięskich wniosków grantowych.

Po pierwsze, w tej końcówce brakuje ludzkiego podmiotu. Nie jest jasne, kto miałby przyznać nowe środki instytucjom przyznającym granty. Możemy się tego domyślić, ale to wymaga dodatkowej pracy, a więc utrudnia i spowalnia lekturę.

Po drugie, za dużo tutaj abstrakcji (spójrzcie zwłaszcza na rzeczowniki odczasownikowe!). Ani „brak”, ani „zwiększenie”, ani „finansowanie” nie są konkretnymi, uchwytnymi zjawiskami. A już na pewno takim zjawiskiem nie jest „brak zwiększenia finansowania”. Abstrakcyjne frazy nasz umysł gorzej przetwarza.

Jak można to zdanie poprawić? Na przykład tak:

Dlatego rząd powinien przeznaczyć więcej pieniędzy na konkursy. Inaczej odsetek zwycięskich wniosków grantowych – i tak już niski – jeszcze bardziej spadnie.

A jak wyjaśnić, czemu te zmiany są potrzebne? Na przykład za pomocą książki Stevena Pinkera „Piękny styl”.

*

Steven Pinker to postać nie do końca z mojej bajki. I nie mam na myśli wyłącznie jego kontaktów (według Pinkera sporadycznych) z Jeffreyem Epsteinem, znanym dzisiaj powszechnie jako drapieżca seksualny. Mam na myśli także sam „Piękny styl”, w którym autor nazbyt ułatwia sobie zadanie, krytykując język używany przez część intelektualnej lewicy. A jednocześnie chwali pisarstwo Richarda Dawkinsa, który – cóż za przypadek! – na okładce tej samej książki nazywa Pinkera „znakomitym myślicielem, świetnym pisarzem” [3].

Mimo to jednak polecam „Piękny styl”, tym bardziej że nie musicie go czytać w całości. Wystarczą trzy pierwsze rozdziały (a szczególnie drugi i trzeci).

Pinker bardzo trafnie stwierdza, że przewodnik dla piszących nie powinien być katalogiem zakazów i nakazów: „nie używaj tego słowa”, „w tym miejscu nie stawiaj przecinka”, „unikaj strony biernej”, „oto właściwa forma tego przysłowia”, „tę znaną łacińską sentencję pisze się tak”. Tego rodzaju katalogi oparte są na autorytecie, nie na merytorycznych wyjaśnieniach. W efekcie część tradycyjnych porad jest wątpliwa (np. świadomie używana strona bierna w języku angielskim może być cennym narzędziem: pozwala zaakcentować w zdaniu to, co chcemy). Z kolei słuszne porady trudniej zapamiętać, gdy nie wiemy, skąd się wzięły.

Stąd u Pinkera wszystko kręci się wokół jednej głównej idei. Otóż autor zaleca stosowanie „stylu klasycznego”, w którym wypowiedź pisemna przypomina rozmowę. To wprawdzie złudzenie, ale przydatne, gdyż w ten sposób odwołujemy się do tej formy komunikacji, którą ludzie generalnie odbierają jako prostszą, naturalniejszą i bardziej intuicyjną. W takim ujęciu pisanie jest jak pokazywanie świata za oknem: chodź, zobaczysz coś ciekawego.

Czy zapraszając kogoś do okna, powiecie: „Chodź, zobaczysz, że brak zwiększenia finansowania ograniczy i tak już mały odsetek zwycięskich wniosków grantowych”?

Zdjęcie ze strony wydawnictwa

Z idei stylu klasycznego wyprowadza Pinker szereg szczegółowych zasad, dzięki którym tekst staje się bardziej zbliżony do rozmowy. Oto część z nich.

1. Warto stosować pierwszą i drugą osobę gramatyczną, czyli „ja”, „my”, „ty”, „wy”. Tak jak wtedy, gdy opowiadamy komuś na żywo jakąś historię.

2. Odbiorczyni powinna wiedzieć, kto konkretnie jest – albo może być – sprawcą opisywanych przez nas zdarzeń i działań. Tę informację możemy zawrzeć w gramatycznym podmiocie zdania: „Rząd powinien”, nie zaś „Brak finansowania ograniczy”.

3. Jeśli podamy przykłady i wizualne szczegóły, czytelnikowi łatwiej będzie sobie wyobrazić, o czym mówimy. Wyobrazić – i zapamiętać. Oczywiście najpierw sami musimy wiedzieć, o czym dokładnie piszemy.

4. W rozmowie nie trzeba streszczać na starcie: „Opowiem ci o tym, o tym i o tym”. W piśmie też często możemy się bez tego obejść. (Tutaj przyznaję się do winy: sam w tegorocznej książce wielokrotnie wspominam, że coś „przedstawiam w tym rozdziale” albo „omówię w części drugiej”. Można było to zgrabniej zrobić).

5. Tak jak mówienie o kompozycji własnego tekstu, tak też zgrane frazy przypomną ludziom, że czytają słowny komunikat, a nie patrzą na świat przez okno. Unikajmy więc klisz. Jeśli już bardzo chcemy się posłużyć jakimś często używanym porównaniem lub wytartą przenośnią, to coś w nich zmieńmy, żeby zachować świeżość.

6. „Wydaje się”, „w zasadzie”, „według mnie”, „moim zdaniem”: do kosza! No, może nie zawsze do kosza – niekiedy trzeba poczynić takie czy inne zastrzeżenie, aby zachować rzetelność. Często jednak są to tylko puste frazy, które więcej zaciemniają, niż rozjaśniają, a do tego mogą sprawić, że czytelniczka uzna nas za osobę mało pewną siebie i może nawet nie całkiem wiarygodną.

Przynajmniej część z tych zasad jest ważniejsza od formalnej poprawności językowej. Mówiąc to, czerpię również ze swojego doświadczenia redaktora. Tekst, w którym czasami brakuje przecinka, mogę poprawić szybko i łatwo. Tekst, w którym nie wyjaśniono, kto podjął określone działanie albo co kryje się pod daną abstrakcją, może wymagać długich konsultacji z autorem.

*

A co wtedy, gdy chcemy przedstawić złożone procesy, niedające się sprowadzić do historii o konkretnym człowieku, który coś robi? Co, gdy przyczyny pewnych zjawisk nie mają charakteru indywidualnego, lecz systemowy?

O tym też można opowiedzieć w stylu klasycznym. Nie należy jednak zakładać, że nasza publiczność wie dokładnie tyle, co my, i że od razu możemy wejść na wysoki poziom abstrakcji. Owszem, tak właśnie jest w wewnętrznej komunikacji wąskiego kręgu specjalistek i fachowców (np. w niektórych czasopismach naukowych). Niemniej ogromna liczba raportów, newsletterów, komentarzy prasowych i innych tekstów cierpi na coś, co Pinker nazywa klątwą wiedzy. Pod jej wpływem autor(ka) zapomina, że wie więcej niż czytelnicy i czytelniczki, którzy jeszcze nie przeszli tej samej drogi od konkretu do abstrakcji.

Czasami trzeba poświęcić nieco miejsca, by pokazać, jak powstało dane abstrakcyjne pojęcie. Zanim napiszemy, że inflacja coś spowodowała, może warto wyjaśnić: inflacja, czyli kto? Korporacje podwyższające ceny produktów, by zwiększyć zysk? Rządy przekazujące dotacje firmom, aby te mogły przetrwać pandemię? Konsumenci i konsumentki wydający więcej pieniędzy, gdy już gospodarka rozmroziła się po lockdownach? Jeżeli nie rozpiszemy tego wszystkiego w tekście (tudzież wcześniej we własnej głowie), to formuła „w wyniku inflacji…” może być zrozumiana zupełnie inaczej, niż byśmy chcieli.

Jasne, nie zawsze mamy dość czasu i przestrzeni na takie rzeczy. Gdy jednak mamy, to cóż stoi na przeszkodzie?

*

W wywodach Pinkera są słabe punkty. Zacznijmy od tego, że część humanistyki i nauk społecznych zajmuje się nie przyrodą, człowiekiem czy społeczeństwem, lecz językiem. Czy o języku można mówić tak, jak o świecie za oknem? Czy styl klasyczny się sprawdza, gdy chcemy wskazać, że różni ludzie mogą inaczej rozumieć te same słowa (chociażby takie jak „prawica” i „lewica”)? Że próbują narzucać innym takie sposoby rozumienia tych słów, które dla jednych grup są korzystne, a dla innych niekorzystne? Nie jestem pewien.

Ponadto teksty naukowe z założenia łączą opis świata z metaopisem – czyli pokazywaniem tego, jak inni świat pokazywali. Kiedy przygotowuję artykuł o grach wiedźmińskich, po części piszę o nich samych, a po części o badacz(k)ach tychże gier. W jakiej mierze przydaje się tu styl klasyczny? Na to pytanie książka nie odpowiada, aczkolwiek bardzo wiele prac naukowych i tak można by dzięki niej ulepszyć.

Kolejną pułapką jest to, że autor niejednokrotnie mówi o pięknym pisaniu, podczas gdy powinien raczej mówić o pisaniu przejrzystym. Jego wskazówki pomagają układać czytelne zdania, akapity, może i całe teksty. Czytelne, czasem nawet ładne. Ale piękne? To wątpliwe [2]. Stąd też angielski tytuł, „The Sense of Style”, jest trafniejszy od polskiego.

I w końcu problem relacji między językiem polskim i angielskim. Ten ostatni ma inną konstrukcję, toteż niektóre sugestie Pinkera trudno odnieść do naszego języka. (Widać zresztą, że tłumaczenie takiej książki było dużym wyzwaniem). Co więcej, autor ignoruje różnice między narodowymi tradycjami pisarskimi. Tak, odwołuje się do badań nad umysłem i mózgiem, ale czy to wystarcza, by na podstawie jednego języka udzielać porad całemu światu?

Mimo tych słabości „Piękny styl” zasługuje na Waszą uwagę. Naprawdę. Żadna inna publikacja nie dała mi tyle materiału do przemyśleń, jeśli chodzi o pracę nad własnymi i cudzymi tekstami. I co istotne, sam Pinker bardzo sprawnie pisze. Poznając tę książkę, spełniamy więc jeden z kluczowych postulatów jej autora: żeby tworzyć dobre teksty, trzeba dobre teksty czytać. W tym też opowiadania i powieści.

A to – dodam – oznacza, że nie możemy się ograniczać do lektury prac naukowych. Taka lektura często wręcz psuje wyczucie stylu. I jest to jedna z tych lekcji pisania, które odebrałem trochę za późno.

Steven Pinker, Piękny styl. Przewodnik człowieka myślącego po sztuce pisania XXI wieku, tłum. Agnieszka Nowak-Młynikowska, Smak Słowa, Sopot 2015.

*

[1] Cytowany fragment inspirowany jest rzeczywistym tekstem. Zmieniłem jego brzmienie i nie podałem autora, ponieważ chcę zilustrować szersze zjawisko, a nie krytykować jedną osobę.

[2] Tę kwestię szerzej omawia Alex Sheremet. Jego wypowiedź jest bardzo ciekawą krytyką – według autora sam Pinker pisze lepiej od osób, których teksty wskazuje jako przykłady do naśladowania.

Nie jesteśmy mózgami w słoikach

Na uczelni koncentrujemy się na sprawach intelektualnych. Czytamy teksty, dyskutujemy o nich, poznajemy metody badań. I ma to sens w świecie, dla którego kluczową kwestią jest wiedza.

Gorzej jednak, że zupełnie zaniedbujemy emocje. Traktujemy siebie i innych w taki sposób, jakbyśmy wszyscy byli mózgami w słoikach. A nie jesteśmy, nie będziemy i nie powinniśmy nawet próbować.

Każde z nas jest całością: intelektem, uczuciami, motywacjami. Umysłem, mózgiem i resztą ciała. Jeśli tego nie uznajemy, szkodzimy sobie jako ludziom, ale też jako uczonym. Naukowiec, który nie ma kontaktu ze swoimi emocjami, nie będzie dobrze prowadził zajęć. Badaczka, która jest permanentnie zmęczona, w końcu się wypali.

Nawet jeśli z powodów naukowych decydujemy się na ascezę, niech będzie to przynajmniej asceza świadoma. I niekoniecznie wszechogarniająca.

Chciałbym, abyśmy mówili o tym więcej i abyśmy coś w tej sprawie robili. Zwłaszcza w takiej akademii, którą cechują niskie zarobki, mało stabilna praca, ciągłe wyścigi po finansowanie oraz nadmierne nierówności związane z płcią, klasą społeczną czy hierarchią uczelnianych stanowisk.

Drobnym, ale pomocnym krokiem jest moim zdaniem zwracanie uwagi na część z tych kwestii podczas zajęć ze student(k)ami. Dlatego na początku roku akademickiego wspomniałem swoim grupom:

  1. O możliwości zgłaszania wszelkich przypadków dyskryminacji (między innymi, choć nie wyłącznie, ze względu na płeć i tożsamość płciową) pełnomocniczce dziekana ds. równego traktowania.

  2. O formach pomocy psychologicznej dostępnych na uczelni i poza nią (Centra Zdrowia Psychicznego, Ośrodek Interwencji Kryzysowej).

  3. O różowych skrzynkach z podpaskami i tamponami w pobliskich toaletach.

Być może niektórym studiującym te informacje do czegoś się przydadzą.

„Możemy sprawić, żeby na uczelniach była większa równość”. Wywiad z Kamilem Łuczajem

W Polsce o klasach społecznych właściwie się nie mówi. W efekcie w żaden sposób nie wspieramy naukowców z klas ludowych.

Wywiad ukazał się pierwotnie 3 sierpnia 2022 roku w Magazynie Kontakt.

***

STANISŁAW KRAWCZYK: Zazwyczaj traktujemy awans społeczny jako coś jednoznacznie dobrego. Ale ty i twój zespół badawczy w projekcie „Naukowcy mobilni kulturowo” pokazujecie, że to nie jest do końca prawda.

KAMIL ŁUCZAJ: Awans wiąże się z licznymi korzyściami dla osób, które trafiają do nowej grupy społecznej, oraz dla ich otoczenia. Ale wiąże się też z kosztami, których często nie dostrzegamy. Dotyczy to zwłaszcza awansu z klas ludowych do świata nauki i szkolnictwa wyższego.

Klas ludowych?

W Polsce trudno definiuje się to pojęcie, bo mamy niewiele badań, w których ludzie odpowiadaliby na pogłębione pytania o pozycję klasową. Nie ma więc wzorca – takiego, jaki mają na przykład Brytyjczycy.

Przed dekadą BBC we współpracy z paroma brytyjskimi uczelniami zrobiło ogromny sondaż o klasach społecznych – Great British Class Survey – który ma nawet własne hasło w Wikipedii.

Tam się o tym mówi, nie tylko na uniwersytetach. Jak zapytasz Brytyjczyka, do której klasy należy, to on pewnie coś odpowie. Może nie trafi, ale jakoś się określi. W Polsce jest inaczej, więc odpada nam najlepsze moim zdaniem kryterium klasyfikacji: autodefinicja. Musimy szukać innych rozwiązań, niestety wszystkie są złe. W naszym projekcie uznaliśmy roboczo, że ludowe pochodzenie ma się wtedy, gdy twoi rodzice nie mają wyższego wykształcenia, a dodatkowo w twoim dzieciństwie spełniony był przynajmniej jeden z dwóch warunków: na jakimś etapie rodzina doświadczyła ubóstwa lub rodzice wykonywali zawody niewymagające kwalifikacji, nisko płatne.

Moglibyśmy też długo rozmawiać o wyznacznikach kulturowych, związanych choćby ze sposobami spędzania czasu wolnego. Na przykład w naszych wywiadach część badanych wskazywała, że w ich rodzinach nie funkcjonuje coś takiego jak „spacer”. Jeżeli się gdzieś idzie, to po coś – na zakupy, na piwo czy do kościoła.

Ogólnie nie ma chyba innego wyjścia niż przyjęcie pewnych dość arbitralnych rozgraniczeń, przynajmniej w badaniach ankietowych.

To w pewnym sensie zwycięstwo późnego kapitalizmu. Nie używamy kategorii klasowych na co dzień, dlatego trudniej też badać klasy i w ten sposób zwracać uwagę na społeczne nierówności.

Jest to kłopot definicyjny, nie tylko dla badaczy, ale też, jak sądzę, dla publicystów. Pewne uproszczenia są użyteczne, niemniej często przesadzamy i na przykład traktujemy klasy ludowe jako z założenia dotknięte ubóstwem, a to nie zawsze prawda. Zresztą jeśli czytamy tylko artykuły prasowe na temat tego, jak żyją bogaci Polacy, to nasz obraz tej grupy też będzie bardzo stereotypowy.

Wydaje mi się, że aby sprawdzić w Polsce, do jakiej klasy przynależy dana osoba, trzeba prowadzić badania takie jak nasze: długie wywiady o przebiegu biografii, o różnych doświadczeniach. Bo też przynależność klasowa danej osoby może się zmieniać w ciągu życia.

Wiemy już, jak twój zespół definiuje klasy ludowe. Wróćmy więc do pytania o doświadczenia osób pochodzących z tej grupy w świecie naukowym.

Zacznijmy od prostszej wersji awansu. Jeżeli ktoś kończy uczelnię techniczną i zaczyna pracować jako inżynier, to jest realna szansa, że te tarcia będą nieduże. Kultura ludowa i kultura inteligencji technicznej mają bowiem wiele wspólnego.

Skupienie na praktyce, na konkrecie…

…czy też wymiernych efektach własnej pracy. Da się więc jakoś odnieść wartości starego świata do wartości świata nowego. Natomiast co się dzieje, kiedy ktoś kontynuuje karierę akademicką, w dyscyplinach „mało praktycznych”? Wtedy kontrast jest znacznie ostrzejszy. Wkraczamy do świata bardziej elitarnego, w którym o wiele większą rolę grają dobra symboliczne, kwestie związane z kapitałem kulturowym.

Na przykład?

Być może banalnym, ale jednak rzadko dostrzeganym czynnikiem jest znajomość języków obcych. Podczas gdy nasi rozmówcy w szkole zawodowej uczyli się, jak dobrze piłować drewno albo tworzyć jakieś konstrukcje, inni uczyli się francuskiego. Stąd też osoby z klas ludowych, wkraczając do akademii, mają bardzo silne poczucie deficytu. A kiedy douczą się czegoś na własną rękę, pojawia się tak zwany syndrom oszusta: poczucie, że jestem gorszy, gorsza, że nie zasługuję, aby być tam, gdzie jestem.

Częste jest także wrażenie rozdwojenia, życia w dwóch odrębnych światach. Na przykład kiedy odwiedzamy dom rodzinny, zaczynamy mówić w inny sposób, żeby nie onieśmielać rodziców, a czasem oni zaczynają nam wytykać, że zachowujemy się jak inteligenci. Ponadto poza poczuciem niedopasowania występuje uczucie wstydu. Pamiętam taki wywiad, w którym badany opowiadał, że wystąpienia publiczne do dzisiaj są dla niego traumą. To jest osoba z olbrzymim dorobkiem naukowym, ale wychodząc na mównicę, ciągle bardzo się denerwuje. Zawsze dokładnie przygotowuje się do wystąpień, a i tak czuje, że to, co mówi, nie ma wartości dla odbiorców. Taki stres nie ma obiektywnego, sytuacyjnego uzasadnienia; ten wstyd klasowy jest w nas.

Jak rozumiem, te problemy czasem wychodzą na jaw, ale czasem są niewidzialne. Osoby z klas ludowych stosują pewnie cały szereg strategii, żeby to wszystko ukrywać. I wiąże się to z obciążeniem czasowym, psychicznym, fizjologicznym, które pozostaje niedostrzegalne dla innych.

To też niestety widać w naszych badaniach. Nasi rozmówcy duszą się wewnętrznie, przeżywają te napięcia. Jeden wspominał, że gdy wychodzi odebrać prestiżową nagrodę, to wręcz brakuje mu słów. Ale publiczność tego nie widzi, bo zakłada, że taka osoba jest pewna siebie, ma poczucie własnej wartości.

To się też oczywiście może zmieniać. Spora część naszych badanych na początku kariery uważała, że kultura ich ojców i matek to coś ewidentnie gorszego. Jeden z rozmówców opisuje, że wychowywał się na wsi i miał z czasem straszne poczucie wstydu, upokorzenia, bo jego rodzice nie kupowali w sklepie mleka – ich nie było na to stać, tylko mieli swoje krowy i sami to mleko wytwarzali. Ale później, patrząc na siebie dwudziestoletniego, zaczął to sobie opowiadać zupełnie inaczej. Dojrzewał w środowisku ekologicznym, jadł dobre jedzenie, za które dzisiaj płacimy bardzo dużo, nie miał wielu stresów życiowych. Potrafił więc te rzeczy po jakimś czasie przewartościować.

Awans klasowy potrafi skomplikować stosunki z rodziną?

Część naszych rozmówców zwyczajnie wstydzi się swoich rodziców. Symptomatycznym momentem jest obrona pracy doktorskiej, na którą wielu rodziców nie jest zapraszanych. Deklaratywne uzasadnienia są różne, ale bardzo często u podłoża takiej decyzji znajduje się właśnie wstyd klasowy. Jest takie poczucie, że rodzice nie będą potrafili się odezwać; zresztą jeden z badanych mówił nam, że zaprosił ojca, a ten był bliski pobicia recenzenta. Takie sytuacje w ogóle nie mieszczą się w wyobraźni klas średnich i wyższych.

Są też osoby – nieliczne – które w naszych wywiadach wypowiadają się o rodzicach lekceważąco czy nawet pogardliwie. Bardzo niechętnie wspominają na przykład oglądanie telewizji, dzielenie czasu wolnego na „do Teleexpressu” i „po Teleexpressie”. Ogółem nasi badani często nie mają telewizora, bo uważają, to że nie jest odpowiednie dla ich obecnej pozycji społecznej. Wolą lekturę czy różnego rodzaju inne czynności intelektualne.

Z waszych badań wynika, że ten rozdźwięk ma też wymiar religijny.

Wielu rodziców z klas ludowych nadal chciałoby, żeby ich dzieci poszły do zakonu. Często ktoś taki rzeczywiście to robi, a kiedy z różnych powodów nie wychodzi, to zaczyna być traktowany jako zdrajca. Nie jest godny swojej starej społeczności, nowej społeczności de facto nie ma i tu potrzebne są różne strategie, żeby wyjść na prostą, żeby poradzić sobie z zaburzonym poczuciem własnej wartości i przynależności.

W książce „Limbo” amerykański dziennikarz Alfred Lubrano przytacza przykład badanego, którego matka obawiała się, że na studiach zostanie komunistą i ateistą. Badany mówi żartobliwie, że nie chciał jej zawieść, więc przepowiednia się spełniła. Środowiska akademickie na całym świecie są bardziej liberalne obyczajowo niż całokształt społeczeństwa, więc tarcia na tle światopoglądowym wydają się nieuniknione, szczególnie w konserwatywnych społeczeństwach, takich jak polskie. Nawet badani, którzy wychowywali się w najbardziej konserwatywnych, religijnych domach, dokonują redefinicji swojego systemu wartości. W polskich realiach oznacza to często odejście z Kościoła katolickiego lub krytyczne opinie na jego temat.

Redefiniowane są też konserwatywne wzorce płciowe, umacniane przez katolicką naukę społeczną. Awansując społecznie, kobiety przestają wpasowywać się w wąskie ramy wyznaczane przez ideał matki Polki, ale równie często mężczyźni odrzucają wpajany im ideał głowy rodziny, „twardziela”. Nie muszą już ukrywać „niemęskich” pasji i zainteresowań, za które bywali karceni w dzieciństwie. Dziś czytanie książek to część ich pracy zawodowej, a nie czynność wykonywana w ukryciu, aby uniknąć niechętnych spojrzeń czy wręcz wrogości ze strony rodziców.

Co może sprawiać, że nierówności, które dotyczą osób z klas ludowych, stają się widoczne? I jak to wygląda na różnych etapach biografii?

Tu nie powiem pewnie nic, czego wcześniej nie powiedziałby w socjologii Pierre Bourdieu. Jeśli spojrzymy na całą biografię, bardzo często schemat wygląda tak: ktoś, kto później zostanie profesorem, idzie najpierw do szkoły podstawowej, gdzie dzieciaki są do niego (do niej) mniej lub bardziej podobne. Zwykle już na tym etapie się wyróżnia: bardzo szybko uczy się czytać, ma dobre oceny i sprecyzowane zainteresowania, często jest wyławiany przez nauczycieli, kierowany na różne konkursy. Ten okres wcale nie musi być problematyczny. Jeżeli jednak ta osoba trafia potem do elitarnego liceum – mieliśmy dużo takich przypadków – to tam następuje zderzenie z zupełnie innym światem.

Dlaczego?

Nieco upraszczając, możemy powiedzieć, że to jest świat dzieci lekarzy i prawników, czyli takich dzieci, z którymi klasy ludowe rzadko mają do czynienia. No i wtedy uświadamiamy sobie, że my może o jakichś miejscach czytaliśmy w książkach, ale oni tam byli. My możemy się interesować operą, ale oni jeżdżą na festiwale operowe po całej Europie. Znają te rzeczy z autopsji, mają zażyły stosunek z kulturą.

Na studiach jest troszeczkę inaczej, a przynajmniej tak wskazują nasze wywiady. To też zależy od uniwersytetu, od kierunku studiów, niemniej ogólnie środowisko jest tam bardziej przemieszane. No ale znowu: pojawiają się dzieci profesorskie. Młodzi ludzie, którzy wiedzą, jak przebiega kariera akademicka, w jakie gry grać, jakie strategie przyjmować, żeby osiągnąć sukces. A nasi rozmówcy często tego nie wiedzą. Oni mogą być bardzo zdolni, mogą mieć predyspozycje do pracy akademickiej, ale nie będą wiedzieli, czym się różni egzamin od kolokwium, jak się zwracać do profesorów, jak napisać e-mail. Takie rzeczy mogą się wydawać bardzo przyziemne…

…ale pewnie są stresujące? Przypuszczam, że można spędzić parę godzin, martwiąc się, czy nie zdenerwujemy jakiegoś profesora, jeśli zaczniemy wiadomość od niewłaściwego słowa.

Istnieje jeszcze inny, mniej oczywisty czynnik, o którym sam – szczerze mówiąc – nie myślałem przed tymi badaniami: ryzyko finansowe, ekonomiczne. Dla klas ludowych pójście na studia to bardzo często duża inwestycja, duże wyrzeczenie. To na razie oczywiste. Ale później w neoliberalnym systemie trafiamy w system grantowy i podpisujemy umowę, w której obiecujemy, że przeprowadzimy jakieś badania. Dostajemy wynagrodzenie, środki na badania i musimy ten grant rozliczyć.

Jedna z naszych rozmówczyń opisywała, że jej badania idą źle, że ma już bardzo mało czasu i być może niedługo zostanie z długiem rzędu dwustu tysięcy złotych, a jej życie akademickie się skończy. Otarła się o depresję, weszła w psychoterapię. I wtedy uświadomiła sobie, że nie ma poduszki bezpieczeństwa. A dla osób z zamożnych rodzin to nie byłby aż tak wielki problem.

I jeszcze inny przykład. Nasza badana reprezentowała nauki społeczne, była dobrą studentką, doktorantką. W pewnym momencie podczas studiów doktoranckich musiała dorabiać, tak jak zresztą wielu rozmówców. Chciała prowadzić jakieś warsztaty akademickie, ogólnie dostawać pieniądze za rzeczy związane z jej wykształceniem. No i nie bardzo jej to szło, bo nikt się do niej nie odzywał. Za to jej najlepsza koleżanka z roku, córka uznanego warszawskiego profesora, przez swoje kontakty dostawała mnóstwo takich zleceń. Miała ich tyle, że niektóre mogła przekazywać naszej bohaterce. I wówczas ta zobaczyła, że nie są w tym samym miejscu. Teoretycznie studiują na jednym roku, mają podobną średnią ocen, ale różnica jest ogromna.

To pokazuje, że formalny pomiar osiągnięć na studiach może nie mieć wiele wspólnego z zasobami nieformalnymi, czyli między innymi siatką kontaktów.

Te znajomości i zależności mogą działać tak, że robiąc to samo, zostaniesz szybciej dostrzeżony. Natomiast w Polsce cały czas problemem jest też nepotyzm: można łatwo załatwić pracę komuś, kto na obiadach u rodziców, profesorów, spotykał się z innymi profesorami oraz innymi dziećmi akademickimi. Tutaj wśród naszych badanych jest pewne poczucie krzywdy.

Dosyć ciekawa rzecz: jeden z rozmówców mówi o hakowaniu systemu. Mając świadomość swoich różnych deficytów, w tym problemów z poczuciem własnej wartości, zaczął w pewnym sensie oszukiwać system. Przykładowo: przygotowywał się do ustnej rozmowy po angielsku w konkursie o bardzo prestiżowe stypendium. Nauczył się na pamięć tego, co chce powiedzieć, wyrecytował to przed komisją i liczył, że uda mu się zrozumieć pytanie, które padnie w drugą stronę. Wiedział, że w pewnym sensie jest to naginanie systemu, ale miał poczucie, że skoro wcześniej był pokrzywdzony, to teraz ma moralne prawo, żeby tak robić. To jest broń słabych: drobne taktyki, które podważają status quo. Oczywiście nie wszyscy, ale duża część naszych rozmówców próbowała takie rzeczy robić.

Poczucie krzywdy, o którym mówisz, wydaje mi się zrozumiałe. Osoby z klas ludowych mają w nauce trudniej, chociaż z zasady nie jest to ich wina.

A zarazem w tamtym przykładzie z dwiema doktorantkami nie była to także wina tej profesorskiej córki. W końcu taka osoba nie zapomni książek, które przeczytała, nie oduczy się angielskiego czy francuskiego, nie zerwie też raczej kontaktów z jakimś bliskim przyjacielem rodziny.

Pierre Bourdieu pisze, że osoby z klas wyższych są tak samo uwikłane w systemowe ograniczenia, jak osoby z klas ludowych. Struktura dusi wszystkich, chociaż na inne sposoby. Zresztą naukowcy z klas wyższych nierzadko są świadomi problemu nierówności, mówią o potrzebie uniwersytetu inkluzywnego, myślą o nim jako o dobru wspólnym. Ale przywilej i tak im towarzyszy.

Nie znaczy to jednak, że nic z tą zastaną strukturą nie da się zrobić. Według mnie rolą krytycznie nastawionej socjologii jest pokazywanie dróg, dzięki którym możemy sprawić, żeby na uczelniach była większa równość.

Niewątpliwie ktoś, kto miał od początku więcej pieniędzy albo lepiej wykształconych rodziców, również może cierpieć i doświadczać rozmaitych ograniczeń. Ale czy w obu wypadkach to cierpienie rzeczywiście jest tak samo silne? I czy nie warto mówić głównie o osobach, które miały trudniejszy start?

Nie chciałbym rozstrzygać, że ktoś cierpi mniej, a ktoś bardziej. Na pewno jednak trzeba mówić więcej o naukowcach z klas ludowych, ponieważ oni potrzebują pomocy, potrzebują różnych rozwiązań instytucjonalnych. Nawet w Stanach Zjednoczonych, czyli w kraju, w którym istnieje szczególnie silny mit merytokracji, na uczelniach bardzo często jest jakieś wsparcie dla osób z rodzin bez tradycji akademickich. Możemy znaleźć tam różne inicjatywy: od studenckich klubów pozwalających ludziom opowiedzieć swoją historię, poprzez programy monitoringowe, aż po organizacje takie jak EdMobilizer, lobbujące na rzecz praw studentów z rodzin gorzej sytuowanych i niemających tradycji akademickich.

Z kolei w Polsce o klasach społecznych właściwie się nie mówi. Może ostatnio o „zagrożonej klasie średniej”, ale to w naszym wypadku niewiele wnosi. W efekcie nie widzimy, że ktoś musi w mieszkaniu studenckim palić węglem, bo go nie stać na inny opał. Że praca na studiach to dla jednych wymuszone śmieciówki w gastronomii, a dla drugich – zlecenia od znajomych badaczy, dające znacznie większy potencjał rozwoju. A osoby z klas ludowych same zwykle niechętnie o tym mówią, bo to są często rzeczy wstydliwe.

W żaden sposób nie wspiera się też naukowców z klas ludowych.

Czyli mamy co robić.

Tak, my jako socjologowie, czy szerzej jako środowiska intelektualne, powinniśmy o tych sprawach głośno mówić i w ten sposób dołożyć swoją cegiełkę do budowania większej równości.

Tu trzeba jeszcze dopowiedzieć, że w kontekście postkomunistycznym te różnice wyglądają trochę inaczej w Polsce niż w świecie zachodnim. Pytałeś na przykład o widzialność i niewidzialność. Jeżeli w Polsce wejdziemy do sali ze studentami, to na pierwszy rzut oka rzadko jesteśmy w stanie określić ich pozycję klasową. W USA to widać od razu: po samochodzie, którym ktoś jeździ, po ubraniach, które nosi.

Jest taka zupełnie zapomniana książka Zygmunta Baumana, z 1960 roku, „Kariera. Cztery szkice socjologiczne”. Bauman pisze w niej, że w socjalizmie awans całych grup społecznych jest ideologicznym celem systemu: oficjalnie uznaje się go za dobry, właściwy, zwyczajny. Z kolei w liberalnym kapitalizmie istnieje mit „od pucybuta do milionera”, ale on ma charakter indywidualistyczny, nie wiąże się z żadną grupową tożsamością. Dlatego na przykład w Stanach Zjednoczonych ten, kto awansuje, częściej będzie czuł się inny od otoczenia, odosobniony, a to może skutkować różnego rodzaju „schorzeniami psychicznymi, neurotycznymi obsesjami i spazmatycznymi łkaniami”, jak mówi Bauman.

Moim zdaniem ta myśl jest, do pewnego stopnia, dalej aktualna i generalnie postsocjalistyczny system stwarza większe pole awansu. A przynajmniej na pierwszy rzut oka nie widać rażących nierówności. Na przykład w Polsce nie do pomyślenia byłyby tak zwane legacy admissions, czyli formalne i nieformalne praktyki dające w rekrutacji na studia pierwszeństwo dzieciom absolwentów prestiżowych uczelni amerykańskich. To właściwie wariacja na temat wyśmiewanych „punktów za pochodzenie”, tyle tylko, że w wersji wzmacniającej, a nie zmniejszającej, nierówności.

W naszych badaniach osoby, którym udało się awansować, relacjonują, że dorastały w warunkach niedoboru dóbr materialnych, ale że pod wieloma względami wszyscy mieli podobnie. Mieszkali w podobnych blokach, chodzili do tych samych publicznych szkół. Przynajmniej jeszcze w niedawnej przeszłości.

A jednocześnie w krajach postkomunistycznych nierówności mogą być głębiej zaszyte w warstwie kulturowej. Przypomina mi się to, co pisze Tomasz Zarycki o roli kapitału kulturowego w Europie Środkowo-Wschodniej. W tej części świata co chwilę przychodziła jakaś wojna albo rozbiór, więc trudniej było gromadzić materialne bogactwo przez wiele pokoleń. Możliwy był za to długotrwały przekaz tradycji, etosu, umiejętności językowych, środowiskowych kontaktów.

Świetnie, że przywołujesz te badania – Tomasza Zaryckiego, Rafała Smoczyńskiego, Tomasza Warczoka. To dotyka sedna problemu. W Polsce istnieje korelacja pomiędzy kapitałem kulturowym a ekonomicznym, ale nie jest tak ścisła jak w krajach, w których kapitalizm panuje od stuleci. Moi amerykańscy koledzy są zawsze bardzo zdziwieni, gdy opowiadam im o tym, że w Polsce można być profesorem uniwersytetu, a równocześnie sytuować się ekonomicznie poniżej oficjalnej średniej krajowej. Kapitał kulturowy jest ważny i tu, i tu, ale u nas na pewno ma większe znaczenie niż w Stanach.

A czy jest jakiś pozytywny potencjał, który mają ludzie z klas ludowych, a ci ze średnich i wyższych – już nie?

Takie plusy istnieją i o nich też pisze Bourdieu. Po pierwsze, osoby, które mają za sobą trudne doświadczenia życiowe, związane chociażby z biedą, mogą być na nie potem bardziej wrażliwe. Jeśli reprezentują nauki społeczne, mogą jako nauczyciele przeprowadzić autoanalizę, pokazać studentom na własnym, żywym przykładzie, na czym polega dany problem, jakie mechanizmy za nim stoją.

Po drugie, skoro ci ludzie wielu rzeczy nie wiedzą, bo nie mieli się ich gdzie nauczyć, to mogą być bardziej kreatywni, przełamywać pewne schematy. Rozmawialiśmy z osobą, która jako młoda doktorantka została przyjęta na bardzo prestiżową zachodnią konferencję, niestety też bardzo kosztowną. Nie wiedziała, że w polskim zhierarchizowanym systemie nie wypada z tym iść do kogoś innego niż jej promotorka, więc poszła do samego dziekana, wyjaśniła, że potrzebuje takiej a takiej kwoty, i… ją dostała.

Nie miała potem z tego powodu jakichś nieprzyjemności?

Faktycznie miała konflikty z promotorką. Te sytuacje się powtarzały, to nie było jedyne złamanie konwenansu, i dawano naszej rozmówczyni odczuć, że takich rzeczy się nie robi. Więc ona jakoś powoli budowała w sobie to wyczucie zasad gry.

Kolejna kwestia: osoby z klas ludowych poza przekazywaniem studentom wiedzy merytorycznej są bardziej wrażliwe na ich sytuację społeczną. Jeżeli ktoś jest na przykład nieodpowiednio ubrany, to te osoby pomogą mu nauczyć się niepisanych norm świata akademickiego, nie ośmieszając, ale dając rady, sugestie. To się dzieje na studiach, na szczeblu doktoranckim, nawet wśród młodych pracowników nauki. Jeden z badanych opowiadał nam, że jego promotor nauczył go, jak się nalewa wino, co jest pewnym wyznacznikiem przynależności do klas średnich i wyższych.

Ale najważniejsze wydaje mi się to, że osoby z klas ludowych mają olbrzymi potencjał, aby ten system zrewolucjonizować.

Zrewolucjonizować, to znaczy…

…to znaczy wprowadzić realną różnorodność.

Jeśli chodzi o różnorodność płciową, to tę w polskiej nauce w jakimś stopniu już mamy. Oczywiście daleką od ideału, bo im wyżej w hierarchii, tym większy odsetek mężczyzn. Niemniej już w czasach socjalistycznych startowaliśmy z innego poziomu niż w USA. Tam jeszcze w latach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych przyjmowano, że domyślną rolą kobiety z klas średnich jest wychowywanie dzieci.

U nas było wtedy hasło „kobiety na traktory”. Rzeczywiście aktywizujące, choć realnie oznaczające dla kobiet podwójny etat: nie tylko pracę zarobkową, ale i nieproporcjonalny wysiłek w zajmowaniu się rodziną i domem.

Ciągle potrzebne są inicjatywy wspierające kobiety w akademii, tego absolutnie nie neguję. Coś już się jednak dzieje. Zaczęliśmy także rozpoznawać problemy związane z niepełnosprawnością: uczelnie mają swoich rzeczników, udzielana jest pewna – chociaż niewystarczająca – pomoc. Nawet różnorodność etniczna nie jest na najgorszym poziomie: liczba studentów z zagranicy w ostatnich kilkunastu latach wzrosła w Polsce dziesięciokrotnie. Polskim uczelniom coraz częściej zależy na studentach z zagranicy, pewnie z powodów merkantylnych, ale jednak. I jeżeli przejrzymy uczelniane informatory, to zobaczymy tam ludzi różnych kolorów skóry, reprezentujących różne religie.

Natomiast co z klasą? Klasy nie ma. Nie widać jej, nikt o niej nie mówi.

Da się to zmienić? Uczynić klasę widzialną?

Na pewno nie jest to łatwe zadanie. Po pierwsze, w polskiej sferze publicznej w ogóle nie ma miejsca dla kategorii klasy. Niektórzy uważają, że to kategoria, którą wymyślono w czasach socjalistycznych i która nie ma wiele wspólnego z rzeczywistością. Po drugie, o ile możemy być dumni z tego, że przynależymy do danej mniejszości etnicznej, o tyle trudno nam świętować to, że pochodzimy z klas ludowych. Jak mówią amerykańskie badaczki tej tematyki, Debbie Warnock i Allison Hurst, ciężko by było zorganizować „festiwal muzyki ludzi biednych”.

Myślę jednak, że bardzo ważne byłoby już organizowanie klubów dyskusyjnych dla tych osób z klas ludowych, które potrzebują wsparcia rówieśniczego. Oraz bardzo wstępnych kursów na studia pokazujących akademicki savoir-vivre. Robiliśmy ostatnio rozeznanie z moim zespołem i niektóre uniwersytety mają takie kursy, „wprowadzenie do studiowania”, i tam jednym z elementów sylabusa jest przykładowo pisanie maila do wykładowcy. Osobom z klas średnich to się może wydawać trywialne, ale sądzę, że wielu studentom pomogłoby przełamać poczucie niedopasowania, złagodziłoby syndrom oszusta. Tylko trzeba zacząć głośno mówić, że klasa – tak samo jak rasa, płeć czy niepełnosprawność – jest czynnikiem, który powoduje nierówności w nauce i szkolnictwie wyższym.

No tak. Ja jestem gejem i cieszę się, że na uczelni, na której pisałem doktorat, działa organizacja studencka Queer UW. Życzę jej jak najlepiej, a zarazem żałuję, że nie istnieje – powiedzmy – Koło Klas Ludowych.

Ale mam jeszcze inne pytanie. Mówiliśmy przed chwilą o pozytywnym potencjale pochodzenia z klas ludowych. Czy ten pozytywny potencjał nie jest dostępny tylko dla osób, które miały szczęście i po drodze akurat uniknęły wszystkich pułapek? Innymi słowy, jeżeli pochodzisz z klas ludowych, to przez pierwsze lata kariery akademickiej będziesz mieć tylko jedno życie. A jeżeli z klas średnich bądź wyższych, to jeden błąd, jedna pechowa sytuacja jeszcze nie wypchnie cię z uniwersytetu.

Niestety w neoliberalnym systemie nauka staje się przywilejem dla bogatych. Jeżeli sama nie daje względnej stabilności, to musimy mieć własne zasoby, które nam pozwolą prowadzić karierę. Najłatwiej jest mieć bogatych rodziców, ale nie wszyscy tak trafnie ich sobie wybrali. W naszych badaniach częstym zjawiskiem było coś, co nazywamy pożyczaniem kapitału, czyli na przykład czerpanie korzyści finansowych ze związku z osobą z klas średnich lub wyższych.

W naszych rozmowach pojawiały się też historie rodzeństwa. Były przypadki, gdy obie osoby zrobiły doktoraty albo obie zostały profesorkami, lecz równie często mieliśmy olbrzymie dysproporcje. Wywiadu udzielił nam na przykład ktoś, kto jest obiecującym uczonym, a jego brat pracuje wyłącznie fizycznie. Była też kobieta, która jest młodą akademiczką, a jej bracia nie mają żadnego formalnego wykształcenia, zostali na tej samej wsi, z której się wywodzili. Rodzi się tutaj wielkie pytanie dla klasowo zorientowanej socjologii szkolnictwa wyższego: dlaczego jednym się udaje, a drugim nie?

Czy może to być po prostu przypadek? Jakaś część osób z klas ludowych oprócz umiejętności będzie mieć szczęście. Trafi na pomocnego i ustosunkowanego promotora, dostanie stypendium, później może nawet grant i na koniec etat. A jakaś część, pewnie większość – nie.

My, socjologowie, nie lubimy pojęcia przypadku. Uważamy, że to, co potocznie uznaje się za przypadek, należy raczej wyjaśniać różnymi czynnikami społecznymi. Ale badania naszego zespołu pokazują, że ta przypadkowość jest rzeczywiście bardzo duża. Bourdieu, w kontekście mobilności społecznej, też zresztą mówił o „cudach”.

Jak się domyślam, takiej przypadkowości towarzyszy poczucie, że nie panujemy nad własnym losem. Płyniemy na wzburzonym morzu i to nie od nas zależy, gdzie naszą łódką wichry rzucają.

To często jest taka trajektoria biograficzna, w której mówimy: „Poznałem kogoś, kto zmienił całe moje życie”. To mogą być nauczyciele, to może być jakieś środowisko rockowe w prowincjonalnym miasteczku.

Przypadkowość nie zmienia jednak ogólnej, statystycznej prawidłowości. Jeśli wywodzisz się z klas ludowych, to masz znacznie mniejsze szanse na udaną karierę naukową niż osoba, której rodzice reprezentują klasy średnie. Z dużym prawdopodobieństwem każde z nas będzie miało mniej więcej taki sam status społeczny, jaki mieli akurat nasi rodzice. Ale jeśli już miałbym się pokusić o wskazanie czynników, które pomagają w awansie klasowym do akademii, to najpierw na pewno wymieniłbym sprzyjające środowisko rodzinne. Bo za bardzo byśmy sobie wszystko uprościli, gdybyśmy zapomnieli, że rodziny z klas ludowych – jak wszędzie – są skrajnie różne, od naprawdę dysfunkcyjnych do bardzo mocno wspierających.

O tym chyba trochę za mało mówimy w socjologii. Klasa społeczna jest bardzo ważna, ale wewnątrz tej samej klasy można odebrać różne wychowanie, także w sensie psychologicznym. I to też wpływa na nasze szanse życiowe.

W dodatku nawet w wychowaniu jednej i tej samej osoby mogą wystąpić sprzeczności. Mieliśmy wywiad z badaczem, który osiągnął sukces naukowy. Jego rodzice pozornie byli bardzo wspierający. Motywowali go do nauki, ojciec brał jakieś dodatkowe prace, żeby finansowo im się lepiej powodziło, pracował zdecydowanie więcej niż przeciętni ludzie w jego wieku. Ale potem usłyszeliśmy, że nasz rozmówca był w młodości bity, aby się uczył, aby miał dobre oceny. Czyli jego rodzina była równocześnie i dysfunkcjonalna, i wspierająca.

Może być tak, że rodzice są w stanie stworzyć dzieciom jedynie skromne warunki materialne, za to przekazują im na przykład pewien etos pracy. Natomiast nawet wspierający rodzice z klas ludowych, w przeciwieństwie do tych z klas średnich, nie potrafią doradzić dzieciom, jaki kierunek najlepiej wybrać. Mogą tylko wspierać je w samej decyzji o pójściu na studia, albo – po prostu – nie przeszkadzać.

Dużo mówimy o tym świecie doświadczeń psychologicznych. Czy masz jakieś przemyślenia na temat tego, jak opowiadać właśnie o tej stronie życia osób z klasy ludowej w akademii?

Myślę, że jest na to prosta recepta. Mamy badania nad ludową historią Polski, ale tu autorom często brakuje źródeł, które pozwoliłyby przekazać bezpośrednie relacje o ludzkich przeżyciach. Mamy też jednak różnego rodzaju prace literackie czy na poły literackie, które zajmują się tymi doświadczeniami. Najlepszym przykładem jest polskie wydanie „Powrotu do Reims” Didiera Eribona. Ale też Wioletta Grzegorzewska pisała bardzo wiele o życiu studentek. To są bardzo różne formy literackie.

Natomiast co się dzieje w Stanach? W Stanach mamy teraz mnóstwo pamiętników, wspomnień, świadectw. To jest coś, co we Francji zaczęło się bardzo dawno temu. W Polsce to rusza teraz. Gdybym był studentem z klas ludowych i wziął do ręki taką relację, to pewnie łatwiej byłoby mi myśleć, że nie jestem sam. I te świadectwa, literatura, publicystyka na ten temat, również opracowania naukowe – taka socjologia biografistyczna – powinny przyczynić się do tego, że rozpoznamy rolę klasy społecznej na uczelniach wyższych.

Wasz projekt badawczy dobiega końca. Jak wyobrażasz sobie przyszłe badania w tej dziedzinie?

Po pierwsze, powinniśmy spróbować ująć te zjawiska w sposób ilościowy. Zbadać, na ile są powszechne, ilu osób dotykają te cierpienia. Jaka jest w ogóle przynależność klasowa polskich naukowców? W zeszłym roku Amerykańskie Towarzystwo Socjologiczne zrobiło ankietę o klasowości uczonych i może warto byłoby przeszczepić ją na polski grunt. Jeżeli GUS nie chce robić tych rzeczy, powinni je zrobić badacze akademiccy.

Po drugie, pojawia się pytanie, w jaki sposób pozycja klasowa wpływa na to, na jak prestiżowej uczelni pracujemy, czy i jakie dostajemy granty, gdzie publikujemy. My przyjęliśmy bardzo szeroką definicję: interesowały nas osoby, które są zatrudnione w instytucji akademickiej, mają doktorat i w zasadzie tyle. A przecież czym innym jest przynależność do warszawskiej elity intelektualnej złożonej z socjologów, psychologów czy literaturoznawców, czym innym jest prowadzenie badań i zajęć na politechnice albo na SGH, czym innym – praca w Krakowie w polu sztuki, a czym innym – bycie profesorem w Gnieźnie, Płocku lub innych miastach niemetropolitalnych.

Na podstawie różnych badań można przypuszczać, że nawet jeżeli komuś z klas ludowych się udaje, to ta osoba raczej nie będzie pracowała na Uniwersytecie Warszawskim w prestiżowym instytucie, tylko zajmowała bardziej marginalne pozycje w polu naukowym. A przynajmniej – że zawodowa droga tej osoby, która zaprowadzi ją na symboliczny szczyt, będzie pełna zakrętów i metamorfoz.

Nie brzmi to optymistycznie.

Chciałbym wierzyć, że te przypuszczenia są błędne. Obawiam się jednak, że nierówności klasowe będą widoczne również tutaj. Jak mawiał Bourdieu, socjologia krytyczna „uwalnia nas, uwalniając nas z iluzji wolności”, która każe myśleć, że nasz los jest wyłącznie w naszych rękach.

Kamil Łuczaj – socjolog, badacz kultur klasowych i procesów migracyjnych. Pracownik badawczo-dydaktyczny Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania z siedzibą w Rzeszowie, członek Komitetu Badań nad Migracjami PAN.

„Naukowcom trzeba stworzyć sensowne warunki i dać swobodę działania”. Wywiad z Dorotą Rosińską i Julianem Srebrnym

Część reguł kierujących polską nauką wynika z mylnego przeświadczenia, że jeśli naukowcy będą mieli więcej wolności, to „wykorzystają system”. A przecież wolność jest niezbędna do stworzenia dobrych warunków pracy.

Wywiad ukazał się pierwotnie 13 października 2020 roku w Magazynie Kontakt.

***

I. Nawet na nagrodę Nobla pracują całe zespoły

Mam wrażenie, że w potocznym obrazie nauki umyka nam rola pracy zespołowej. Zamiast tego widać jednostki, może i wybitne – geniuszy, noblistów – ale wciąż tylko jednostki.

JULIAN SREBRNY: Od kilku lat denerwują mnie narzekania polityków i dziennikarzy, że nikt z Polski od dawna nie dostał naukowej Nagrody Nobla. Przecież ona jest przyznawana najwyżej trzem osobom, więc siłą rzeczy tych wyróżnionych będzie niewielu. Ale gdy spojrzymy na całe zespoły badawcze pracujące na tę nagrodę, to zobaczymy, że w ostatnim czasie nawet w samej fizyce Polacy przynajmniej trzy razy mieli bardzo istotny wkład w wyniki noblowskich badań.

DOROTA ROSIŃSKA: Jednym z przykładów jest przyznanie nagrody Nobla w 2017 roku za odkrycie fal grawitacyjnych i za istotny wkład w budowę detektorów fal grawitacyjnych LIGO dla Kipa Thorne’a, Raia Weissa i Barry’ego Barisha. Przy ogłaszaniu nazwisk laureatów nie podano nazw instytutów naukowych, w których pracowali, lecz określenie „LIGO/VIRGO Collaboration”. Czyli nobliści zostali przedstawieni jako członkowie większej społeczności, która przez kilkadziesiąt lat pracowała na ten sukces. Publikacja naukowa opisująca to odkrycie ma więcej niż tysiąc autorów: zarówno inżynierów, jak też astrofizyków i fizyków z różnych specjalności, profesorów i doktorantów. Całe spektrum.

To musiały być bardzo trudne badania.

D.R.: Od czasu, gdy w 1916 roku Einstein pokazał, że hipotetycznie mogą istnieć fale grawitacyjne, na tę nagrodę pracowały cztery pokolenia teoretyków i eksperymentatorów. Jeszcze trzydzieści lat temu, kiedy obserwacje rozpoczęły detektory fal grawitacyjnych pierwszej generacji – Virgo, LIGO, Tama 300, GEO 600 – wydawało się, że odkrycie tych fal jest niemożliwe. Dopiero w 2015, gdy dzięki unikatowej technologii zwiększono ponad dwukrotnie czułość detektorów, dokonaliśmy pierwszego odkrycia: zarejestrowaliśmy fale grawitacyjne z połączenia dwóch czarnych dziur, które wydarzyło się ponad miliard lat temu.

Co prawda nagrodę Nobla przyznano jedynie trzem uczonym, ojcom eksperymentu LIGO, ale wszystkich autorów publikacji o pierwszym odkryciu wyróżniono prestiżowymi nagrodami, takimi jak Special Breakthrough Prize czy Gruber Prize in Cosmology. W tym z górą tysiącosobowym zespole znalazła się dziewiątka naukowców z Polski pracująca w zespole Virgo-Polgraw. W tej chwili jest nas z Polski już ponad dwudziestu uczonych w różnych grupach badawczych Virgo/LIGO – jesteśmy współautorami kolejnych odkryć.

Jednym z przełomowych odkryć były wieloaspektowe (w falach grawitacyjnych i promieniowaniu elektromagnetycznym) obserwacje połączenia się dwóch gwiazd neutronowych i ich pozostałości. Obserwacje te wyjaśniły między innymi, jak powstają pierwiastki ciężkie takie jak złoto, platyna czy uran, czym są niezwykle energetyczne krótkie błyski gamma oraz jak szybko rozszerza się wszechświat. Zmierzyliśmy też prędkość rozchodzenia się fal grawitacyjnych – jest ona z bardzo dużą dokładnością równa prędkości światła! A to dopiero początek sukcesów, na które pracował cały międzynarodowy zespół. Obecnie praca zespołowa jest standardem w fizyce i astronomii.

Członkowie grupy Virgo-Polgraw: Paweł Ciecieląg, Magdalena Sieniawska, Orest Dorosh, Izabela Kowalska-Leszczyńska, Dorota Rosińska, Adam Zadrożny, Michał Bejger, Andrzej Królak, Piotr Jaranowski, Tomasz Bulik. Zdjęcie: Marek Cieślar

Rozmawiamy zresztą tuż przy Obserwatorium Astronomicznym Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie rozwinął się ważny polski projekt zespołowy – OGLE. Dzięki niemu odkryto kilkadziesiąt planet poza Układem Słonecznym, miliony gwiazd zmiennych oraz wiele innych ciekawych obiektów i zjawisk astronomicznych. Warto też wspomnieć o dołączeniu Polski w 2012 roku do Europejskiej Agencji Kosmicznej, dzięki czemu znacząco wzrósł potencjał polskiego sektora badań kosmicznych.

Wśród noblistów z 2017 roku wymieniła pani Kipa Thorne’a. To również postać zasłużona dla popkultury: był konsultantem naukowym filmu Christophera Nolana „Interstellar”, doradzał też temu samemu reżyserowi przy filmie „Tenet”.

D.R.: Zanim jeszcze Kip Thorne dostał Nagrodę Nobla, w 2015 roku Polskie Towarzystwo Relatywistyczne zaprosiło go na konferencję „100 Years of General Relativity”. Thorne przedstawił wtedy wyniki swoich obliczeń numerycznych dotyczących czarnych dziur, a wieczorem miał wykład popularnonaukowy o nauce w filmie „Interstellar”, w Centrum Nauki Kopernik w Warszawie. Przyszło kilkaset osób i były zachwycone. Z kolei podczas lunchu któryś z relatywistów zapytał Kipa: jak sądzisz, kiedy może nastąpić pierwsza detekcja fal grawitacyjnych? On zrobił pokerową minę i powiedział: może w 2017 roku? A my już wtedy mieliśmy pierwsze odkrycie!

J.S.: Nie możemy tu też zapomnieć o profesorze Andrzeju Trautmanie.

D.R.: To jest wybitna postać i, dla mnie, pod wieloma względami wzór. Profesor Trautman już w wieku dwudziestu kilku lat, jako doktorant na UW, udowodnił – wbrew autorytetowi Einsteina – że fale grawitacyjne niosą energię, że nie są jedynie matematycznym, czysto teoretycznym rozwiązaniem. Wyniki jego pracy dały nadzieję na odkrycie fal grawitacyjnych i na to, że dzięki nim będzie można obserwować we wszechświecie zjawiska i obiekty niewidoczne w promieniowaniu elektromagnetycznym. W zeszłym roku profesor Trautman przyjął zaproszenie do wygłoszenia wykładu o swoich pionierskich wynikach badań na międzynarodowej konferencji zespołu Virgo/LIGO, którą zorganizowaliśmy w Centrum Nauki Kopernik. Było to niezwykłe spotkanie teoretyka z eksperymentatorami.

J.S.: Promotorem Andrzeja Trautmana był Leopold Infeld, wcześniej współpracownik Alberta Einsteina. W trakcie wykładu profesor powiedział, że dopiero jego żona, Róża Michalska-Trautman, przekonała Infelda, stosując w swoim doktoracie jego formalizm matematyczny, że fale grawitacyjne rzeczywiście istnieją. To też pokazuje, jak rozwija się nauka.

II. Inwestycje w naukę napędzają rozwój kraju

A więc inwencja jednostek czy praca zbiorowa?

D.R.: Doświadczenie pokazuje, że w nauce konieczna jest ta pierwsza i ta druga. W głowie Einsteina narodziła się ogólna teoria względności. Następnie tworzyły się różne zespoły międzynarodowe, by doświadczalnie potwierdzić jej przewidywania. Dla nas wyzwaniem było zaprojektowanie i zbudowanie niezwykle czułych detektorów, aby zarejestrować niezmiernie małe oscylacje czasoprzestrzeni i otworzyć nowe okno na wszechświat. Tak więc jeden człowiek może być siłą napędową, ale do eksperymentów potrzebny jest zespół specjalistów oraz zaawansowane rozwiązania technologiczne i numeryczne. Niełatwo wyłuskać sygnał z szumu, który do nas dochodzi z kosmosu, a który jest zakłócany przez otoczenie i samą aparaturę. Wciąż polepszamy czułość detektorów Virgo/LIGO, by sięgać coraz dalej.

Uczeni z Polski biorą też udział w pracach międzynarodowego konsorcjum Teleskopu Einsteina (ET), podziemnego detektora fal grawitacyjnych trzeciej generacji, który pozwoli między innymi badać powstawanie i ewolucję czarnych dziur w całym wszechświecie. Mamy ważny wkład w badania szumu sejsmicznego i newtonowskiego, a tym samym w wybór miejsca na budowę ET. Pomimo wątpliwości co do wkładu finansowego Polski Ministerstwo Nauki poparło inicjatywę wpisania tego projektu na Europejską Mapę Drogową Infrastruktury Badawczej. Jesteśmy jednym z pięciu krajów założycieli Teleskopu Einsteina, to wielka szansa także dla naszego przemysłu i myśli technicznej. Ale wszystko zależy od tego, w jakim stopniu Polska będzie chciała finansowo wesprzeć budowę ET. A my z jednej strony mówimy: „Chcemy, żeby Polska miała kluczową rolę w międzynarodowych projektach”, z drugiej strony: „Jesteśmy małym krajem i nie stać nas na większe inwestycje w naukę”.

J.S.: Wystarczyłoby, żeby Polska powiedziała: dobrze, damy te kilka milionów rocznie. Przy setkach miliardów złotych w budżecie, a nawet przy budżecie na samą naukę, to przecież nie są wielkie pieniądze. Wtedy ten projekt zacząłby się rozwijać, można byłoby mówić na zewnątrz, że wspiera go państwo polskie…

…i już łatwiej byłoby szukać dalszych środków.

 D.R.: Dla fizyków eksperymentatorów problemem jest brak stabilnego finansowania skomplikowanych projektów, w długiej skali czasowej. W przypadku detektora Virgo zbieraliśmy fundusze po trochu z każdego z krajów członkowskich, wielokrotnie trzeba było walczyć o krótkotrwałe dofinansowanie, na przykład w programie „Harmonia” w Narodowym Centrum Nauki, czyli NCN-ie. Detektory LIGO – a później Advanced LIGO – budowano przez dekady. Przez cały ten czas prace były finansowane przez amerykańską National Science Foundation, choć nie było pewności, że uda się wykryć fale grawitacyjne. Dzięki temu detektory Advanced LIGO były gotowe do obserwacji dwa lata wcześniej niż Virgo. I to właśnie dzięki nim dokonaliśmy pierwszego odkrycia.

Byłoby wspaniale, gdybyśmy też mieli w Polsce programy finansujące pracę zespołową w stabilny sposób, a nie poprzez granty trwające trzy lata. Ale tu pewnie znów zostanę zakrzyczana, że jesteśmy małym państwem i nas na to nie stać.

Spektrometr EAGLE stworzony w Środowiskowym Laboratorium Ciężkich Jonów Uniwersytetu Warszawskiego

J.S.: W budżecie państwa na ten rok, jeszcze sprzed zmian spowodowanych pandemią, Narodowe Centrum Badań i Rozwoju otrzymało dodatkowe unijne cztery miliardy złotych na projekty związane z zastosowaniem innowacyjnych technologii. Za to dotacja dla NCN-u, który prowadzi badania podstawowe, już drugi rok z rzędu pozostała bez zmian. To jest zupełne pomylenie pojęć, badania podstawowe i stosowane muszą być prowadzone równolegle.

Mieliśmy taki przypadek w Środowiskowym Laboratorium Ciężkich Jonów Uniwersytetu Warszawskiego: konieczny był generator wysokich częstotliwości, klucz do naszego cyklotronu. Dostaliśmy 3,5 miliona złotych, po rozpisaniu przetargu przyszła oferta z USA na 7 milionów. Szukaliśmy dalej i jakaś firma w Polsce zgodziła się to zrobić za te 3,5 miliona, tylko pracowała znacznie dłużej. Na szczęście dzięki pomocy rektora wybłagaliśmy, żeby dało się to zrobić. Nasłuchaliśmy się wtedy: „Dostaliście pieniądze i nie umiecie ich wydać”. Tymczasem my nie mieliśmy wyboru. A co ważniejsze, był z tego zysk dla naszego kraju: polska firma wypracowała sposób tworzenia bardzo nowoczesnej konstrukcji.

D.R.: Żeby tu jednak tylko nie narzekać, powiem też kilka słów o bardzo dobrych inicjatywach.

Poproszę! Przyda się nam iskierka optymizmu.

D.R.: Pojawiły się takie projekty jak centra doskonałości finansowane przez NCN albo interdyscyplinarne ośrodki w ramach Międzynarodowych Agend Badawczych, prowadzonych przez Fundację na rzecz Nauki Polskiej. Dzięki tego typu inicjatywom można ogłaszać konkursy przyciągające bardzo dobrych naukowców. Dostaje się tu pieniądze na dłuższy okres, na sześć, siedem lat. Można też później aplikować na kolejne lata. To jest już punkt zaczepienia.

J.S.: Co więcej, po tych sześciu latach da się taką działalność ocenić, a ludzie nie muszą po drodze pisać na szybko publikacji i zbierać punkcików. Żeby złożyć dobrze współpracujący zespół badawczy, potrzeba nawet kilkunastu lat. Jeżeli po dwóch, trzech latach zaczynamy wszystko niszczyć, bo liczba punktów się nie zgadza, to jest to kompletne marnotrawstwo naukowego potencjału.

Finansowanie nauki to kwestia regulowana ustawami, więc w ścisłym sensie polityczna. Ale w publicznych wypowiedziach polityków wątki naukowe pojawiają się dość rzadko.

J.S.: Praktycznie żaden z nich w kampanii wyborczej nie zająknął się na temat nauki, na temat jej roli w przyszłości Polski. I potem mamy oto takie nakłady w budżecie, jak widać. Poniżej 0,5 procent PKB na badania naukowe i 0,8 procent PKB na szkolnictwo wyższe – od lat stagnacja. Powinno być co najmniej po 1 procent, a tak naprawdę 2 procent.

I jeszcze po 1990 roku politycy wyprzedali inwestorom zagranicznym duże zakłady przemysłowe. Pamiętam Zakłady Wytwórcze Urządzeń Telefonicznych na Grochowie, które miały parę tysięcy pracowników, produkowały zupełnie niezłe centrale telefoniczne. Potem tę fabrykę kupiła znana zachodnia firma i po prostu ją zlikwidowała, żeby samemu wejść na polski rynek. Politycy odpowiedzialni za kształt polskiej prywatyzacji nie mieli – jak widać – pojęcia, że istnieje coś takiego jak wrogie przejęcie: wykup konkurencyjnej firmy w celu jej zlikwidowania. Efektem była nie tylko strata przedsiębiorstw wysokiej technologii, ale i rozpad ich zaplecza naukowego, gdzie powstaje ważna część wartości dodanej krajowej gospodarki.

Poza tym politycy kochają otwierać nowe jednostki, nowe ośrodki. Ale później o to, jak działa ta „nowość”, już nikt nie dba. I to jest najgorsze, bo przez pięć albo dziesięć lat mógł powstać zespół, który nagle zostaje na lodzie. „Przecież tu nie przetniemy już nowej wstęgi, więc co nas to wszystko obchodzi…”. A ponadto bardzo niepokojące jest dwukrotnie większe finansowanie w Budżecie RP dużych urządzeń zagranicznych niż dużej i specjalistycznej (SPUB) aparatury w Polsce.

Co powinno robić państwo, żeby tworzyć dobre warunki dla zespołowej pracy badawczej? Oprócz podstawowej kwestii, czyli finansowania?

J.S.: Kiedyś wystąpiłem o grant w programie „Harmonia”. Tam było piętnaście osób z mojego laboratorium. Chodziło o eksperymenty inicjowane i wykonywane w Polsce, ale z udziałem ludzi z Europy. Mieliśmy aparaturę, a oni chcieli do nas przyjechać i korzystać z naszego zaplecza. I nagle usłyszałem: „No a po co oni mieliby tu przyjeżdżać? Skoro macie tu już aparaturę, to jaki będzie pożytek z tego, że pojawi się ktoś z zagranicy?”. Ja się wtedy naprawdę zdenerwowałem.

Część zespołu badawczego prof. Doroty Rosińskiej stworzonego dzięki Fundacji na rzecz Nauki Polskiej w Instytucie Astronomii im. Janusza Gila na Uniwersytecie Zielonogórskim

Brzmi to tak, jakby z założenia trzeba było jeździć i przyłączać się do projektów, które wymyśla ktoś inny. Przyjmować głównie rolę kogoś, kto uczy się od zagranicznych badaczek i badaczy.

D.R.: To są chyba nasze kompleksy.

J.S.: Nie nasze.

D.R.: Polityków?

J.S.: A tyle się mówi, że Polska to ambitny kraj. Ale też prawda jest taka, że fizyk potrafi, jeśli tylko zna reguły. W odpowiedzi napisaliśmy na trzy strony, jakie cuda zrobimy dzięki temu, że oni przyjadą, i się udało.

Niestety szybko pojawił się kolejny problem: od następnego roku w programie „Harmonia” przestano przydzielać pieniądze na rozwój istniejącej aparatury. Kiedy o to dopytywałem w NCN-ie, powiedziano mi: „No wie pan, jest tak mało pieniędzy, że jeśli my się zgodzimy, aby z tego była aparatura, to z tego budżetu nie starczy”. Filozofia dostosowana do ubóstwa. Politycy powinni nabrać przekonania, że nie zbuduje się silnej gospodarki bez silnego wsparcia pieniężnego projektów naukowych.

W dodatku trzeba pisać wnioski o granty, bo podstawowe finansowanie badań jest zbyt marne.

D.R.: Nie wystarcza, żeby robić naukę, a często nawet – żeby normalnie żyć.

J.S.: Ale te konkursy grantowe mają beznadziejnie niski wskaźnik powodzenia, bardzo mało projektów dostaje pieniądze, nierzadko mniej niż 10 procent. I tu już ręce opadają, bo po co tracić tyle czasu na pisanie wniosku, skoro i tak mamy niewielką szansę?

D.R.: Niejeden raz byłam zapraszana do NCN-u jako ekspert. Tam rzeczywiście są tak skromne pieniądze, że trzeba odrzucać nawet bardzo dobre wnioski; to są różnice w ocenie typu 8,90 kontra 8,92 punktu. I to jest już kwestia przypadku, bo projekty, które znajdują się blisko kreski, są na podobnym poziomie.

III. Zespoły naukowe buduje się wielkim wysiłkiem i trzeba o nie dbać

Podsumujmy: niskie wynagrodzenia, kiepskie finansowanie podstawowe, duża niepewność w konkursach grantowych, krótka skala czasowa tych konkursów…

D.R.: To wszystko sprawia, że zespół koncentruje się na prostych celach, które można osiągnąć w krótkiej skali czasowej, bo wiadomo, że ludzie niedługo odejdą. Czyli inwestujemy w kogoś, uczymy go, a później po trzech latach kończy się finansowanie i taka osoba odchodzi z instytutu, a nieraz nawet z nauki.

J.S.: Kiedy mówię: „Słuchaj, może jeszcze raz wystąpimy o grant, może te pieniądze będą?”, to ktoś taki odpowiada: „Dobrze, ale do jakiego wieku ja mogę być na niestabilnych etatach?”. Przecież po doktoracie człowiek ma przeważnie około trzydziestu lat. To jest czas zakładania rodziny. Jak długo można żyć w ciągłej niepewności? Mąż albo żona takiej osoby powie: „Ty się nie wygłupiaj, w końcu musimy jakoś żyć”.

Inni pracują w korporacjach, awansują…

D.R.: Przy tak niskich wynagrodzeniach, jakie są na studiach doktoranckich, można powiedzieć, że zostają albo ludzie, którzy świata nie widzą poza nauką, albo tacy, którzy nigdzie indziej nie mogą się w życiu odnaleźć.

J.S.: Albo ci, którzy mają jakieś zaplecze rodzinne.

Model studiów doktoranckich trochę się jednak w Polsce ostatnio zmienił.

J.S.: To był krok do przodu, że uznano doktorantów za młodych pracowników naukowych. Oni wykonują u nas w nauce naprawdę niesamowitą pracę. Ale jednocześnie przez pierwsze dwa lata szkoły doktorskiej ci ludzie mają tyle zajęć do zaliczenia, że na właściwą pracę naukową zostaje im tylko trzeci i czwarty rok. To przykre. Młodym uczonym trzeba stworzyć warunki pracy, czyli stabilność zatrudnienia w rozsądnym czasie, oczywiście uzależnionym od oceny przez opiekunów naukowych, mentorów, oraz sensowne wynagrodzenia. Jest żenujące, że wybrane „znakomite mózgi” – a wielu takich ludzi chce iść do nauki – są wynagradzane na poziomie minimum płacowego (bo tyle wynoszą stypendia doktoranckie). Może powinno się przywrócić – jak to kiedyś było – stanowisko asystenta, z wynagrodzeniem przynajmniej na poziomie średniej krajowej i na normalnym etacie, czyli z opłacanymi składkami emerytalnymi?

Warto zauważyć, że polska nauka i tak przynosi nadzwyczajne wyniki jak na tak niewielkie finansowanie. Jakiś czas temu obliczono, że jesteśmy w światowej czołówce, jeśli chodzi o liczbę patentów na każdy milion dolarów włożonych w badania i rozwój. Więc polska nauka nie jest kiepska. Jest bardzo dobra – jak na warunki, w których działa. Wszystko przez takich szaleńców jak my. Przy wyższym finansowaniu wyniki byłyby znacznie lepsze.

D.R.: Polscy uczeni są obecni w wielkiej nauce. Mamy projekt OGLE, projekt Virgo/LIGO, Teleskop Einsteina, mamy zespół Juliana, bierzemy udział w innych bardzo ważnych międzynarodowych projektach. To jest istotne, żeby nie dać się wpędzić w poczucie niższości. Natomiast niektórych inteligentnych ludzi system faktycznie odrzuca na samym początku. Część osób nie będzie chciała poświęcać całych lat na to, żeby w szkole doktorskiej uczyć się rzeczy, które nie są im potrzebne. Niecałe dwa tysiące złotych stypendium na rękę (od trzeciego roku trochę więcej) też ich nie przyciągnie. Trudno mieć pretensje do kogoś, kto wybierze stabilniejszą drogę życiową, żeby, na przykład, założyć rodzinę.

Znak graficzny setnej rocznicy Polskiego Towarzystwa Fizycznego, towarzyszący Nadzwyczajnemu Zjazdowi Fizyków Polskich w Warszawie (16–18 października 2020 r.)

Jeszcze inne zjawisko, o którym pewnie warto wspomnieć, to zachęcanie do mobilności. A czasami wymuszanie mobilności.

D.R.: Mobilność jest normą w świecie nauki. Kiedy wygrałam swój pierwszy konkurs na stanowisko typu post-doc – wyjazd badawczy po doktoracie, wówczas do Francji – zamknęło mi to drogę do ponownego aplikowania w podobnych programach w tym samym kraju. Filozofia mobilności zakłada, że uczony pracuje w danym instytucie maksymalnie dwa, trzy lata. Taki okres powinien wystarczyć na wymianę doświadczenia, po czym ten proces powtarza się w innym państwie. Trudno pogodzić to z życiem rodzinnym.

J.S.: Najwybitniejsi naukowcy zachodni mówią już, że to był bardzo zły pomysł, a my wciąż w to jesteśmy zapatrzeni.

Czy to znaczy, że mobilność się nie sprawdziła?

D.R.: Ona do pewnego stopnia ma sens. Nie jest dobrze, gdy człowiek pisał licencjat, pracę magisterską i doktorat u tej samej osoby, a potem spędza resztę życia w tym samym ośrodku.

J.S.: Po doktoracie warto wyjechać i sprawdzić się gdzieś indziej, ale nie sprawdzać się do końca życia.

D.R.: Znam naprawdę wybitnych uczonych z Niemiec, Włoch czy Hiszpanii, którzy mają po sześćdziesiąt lat i ciągle nie doczekali się stałego miejsca zatrudnienia.

IV. Punktoza i grantoza bardzo często hamują rozwój nauki

Z jakimi jeszcze problemami mierzą się w Polsce zespoły naukowe?

D.R. Nie do końca przemyślana reforma w polskiej nauce trwa już czwarty rok, jest ciągły bałagan, nie wiadomo, jak się w tym odnaleźć, nie mówiąc już o osobach młodych, które nie wiedzą, co z nimi będzie, czy będą mieć pracę.

I perspektywy są nieprzewidywalne.

J.S.: No i po co się męczyć…

Niewiele zmienimy bez skoku finansowego, i to na wszystkich poziomach. Minimalne wynagrodzenie zasadnicze profesora zwyczajnego wynosi w tej chwili 6410 złotych brutto, tylko trochę więcej niż średnia krajowa. A adiunkta – 4680 złotych. To jest śmieszne. W niejednej organizacji pracownicy na tym poziomie rozwoju kariery otrzymują wynagrodzenia stanowiące dwu-, trzy- lub czterokrotność średniej krajowej, a reguły awansu są takie, że przejście na wyższy poziom daje dodatkową średnią (lub – ale to w szczególnych przypadkach i raczej w korporacjach przemysłowych – podwojenie wynagrodzenia). Te zasady nie działają w sektorze publicznym ani w nauce czy szkolnictwie wyższym. I to źle.

D.R.: Posiadanie grantu też może nie być wystarczającym wsparciem. Kiedyś miałam czterech doktorantów i kilku studentów, przy takiej liczbie współpracowników stypendium miesięczne mogło być jedynie rzędu trzystu złotych. Kto się zdecyduje pracować za takie pieniądze?

J.S.: Pytałem w NCN-ie, skąd to się wzięło. Powiedzieli mi: „Proszę pana, mamy tak mało środków, że gdybyśmy pozwalali na wyższe kwoty, to wskaźnik sukcesu byłby jeszcze mniejszy…”. Te różne ograniczenia w polskiej grantozie, które nam się wydają kompletnie idiotyczne, często właśnie stąd wynikają.

Uczeni z zespołu LIGO-Virgo-KAGRA wraz z prof. Andrzejem Trautmanem i prof. Markiem Demiańskim na konferencji „2019 LVC September Meeting” (Warszawa, 2–5 IX). Konferencję organizował polski zespół Virgo-Polgraw, w tym uczeni z UW. Źródło: Dorota Rosińska

Następny ważny temat to publikacje. Ważny, a wręcz podstawowy, jeżeli chodzi o rozliczanie uczonych z wyników ich pracy.

D.R.: Problemem jest między innymi system oceny uczonych czy instytutów naukowych: drobiazgowo wyliczana punktacja za poszczególne teksty, inaczej za jednoautorskie, inaczej za wieloautorskie, inaczej za jedne czasopisma, inaczej za drugie. Jakby z tego wynikała wartość naukowa naszej pracy. Powszechnie w naszym środowisku się mówi, że ani Albert Einstein, ani Maria Skłodowska nigdy nie byliby teraz zatrudnieni i nie uzyskaliby grantów.

J.S.: W ogóle wiara, że naukę da się oceniać według algorytmu, jest po prostu błędna.

Wyjaśnijmy ten mechanizm czytelnikom i czytelniczkom. W uproszczeniu: algorytm liczy, ile punktów należy się naukowcom za poszczególne publikacje, i właśnie suma tych punktów jest wskaźnikiem służącym do oceniania pracy naukowej. Istnieją też inne systemy – na przykład w Wielkiej Brytanii, gdzie co kilka lat przeprowadzana jest złożona, pogłębiona ocena jakościowa. Ale tu znowu wracamy do finansów: czegoś takiego nie da się zrobić szybko i tanio.

J.S.: Nasz obecny system – system punktozy – jest też na pewno wygodny dla urzędników ministerialnych. Oni są oczywiście różni, ale czasem myślą po prostu technokratycznie. Albo kiedy proponuję drobną zmianę w zasadach dzielenia pieniędzy na uczelnie, żeby promować współpracę małych uczelni z dużymi, to ktoś mi mówi: „Wie, pan, jak wprowadzimy to kryterium, to się zacznie współpraca sztuczna, po znajomości”. No – chciałoby się powiedzieć parę przykrych słów o kompetencjach tego urzędnika. To jest niezrozumienie istoty pracy naukowej. Nauka wykuwa się w kontaktach: na seminariach, konferencjach, zjazdach katedr naukowych, podczas współpracy, a nawet na spotkaniach przy kawie (przypomnę sławny stolik w przedwojennej lwowskiej kawiarni „Szkocka”). Uczony, młody czy starszy, powinien być oceniany przez uczestnictwo w takich spotkaniach i przez swoich bezpośrednich naukowych przełożonych – a nie przez biurokratyczny, wykoncypowany przez niekompetentnych urzędników i polityków, system punktowy.

Chciałbym jeszcze spytać, czy w nauce – zwłaszcza w Polsce – jest coś, co powinno wyglądać zupełnie inaczej niż teraz? Nie „trochę inaczej”, ale radykalnie?

J.S.: Boję się radykalnych zmian, bo właśnie z tego wynikają nasze reformy: z założenia, że koniecznie trzeba zacząć coś robić zupełnie inaczej. To dla nauki po prostu szkodliwe.

D.R.: My jesteśmy wykończeni wdrażaniem reformy ministra Gowina. To kosztowało nas ogrom pracy, a wciąż nie ustaliliśmy, jak to wszystko ma naprawdę wyglądać, mimo że doktoranci już od roku są w szkołach doktorskich. Sama przyjęłam dwie osoby na doktorat i tyle jest spraw do załatwienia, tyle niedookreślonych wymogów, że nie wyobrażam sobie teraz wprowadzania jeszcze czegoś nowego. Z doktoratami kiedyś było inaczej i działało nieźle – po co to było zmieniać? Koncepcja „szkół doktorskich” jest sztuczna, niedostosowana do tego, jak się pracuje w nauce. Zamiast skomplikowanej reformy można było po prostu przeznaczyć więcej środków na stypendia.

Uściślijmy: nie myślę o tym, co można zmienić nagle, w dwa, trzy lata. Raczej o tym, czy możemy sobie wyobrazić naukę funkcjonującą inaczej – i lepiej – w perspektywie, powiedzmy, parudziesięciu lat.

J.S.: Trzymam się tego, że na początek trzeba zwiększyć finansowanie w całej nauce. Różnie można te dodatkowe pieniądze podzielić, byle nie zabierać komuś obecnych środków, żeby dać komuś innemu. To nas wszystkich tylko skłóci.

D.R.: I trzeba przy tym zachować różnorodność. Nie wszystkie instytuty muszą funkcjonować tak samo. Na przykład Centrum Badań Kosmicznych wytwarza bardzo nowoczesną i skomplikowaną aparaturę kluczową dla wielu międzynarodowych misji kosmicznych. Zatrudnienie wielu inżynierów i techników sprawia, że mniej publikacji przypada na jedną osobę. Ocena  instytutu  będzie  więc niska, pomimo tego, że ta aparatura przyczynia się do istotnego postępu w nauce.

Jeśli dobrze rozumiem, według państwa to nie jest dobry moment, by zastanawiać się nad tym, jak mogłaby wyglądać nauka w Polsce za dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści lat. Na razie trzeba zwyczajnie wpuścić więcej pieniędzy do systemu i pozwolić ludziom wykonywać pracę, którą sami sobie wybrali.

D.R.: Wydaje mi się, że część reguł wynika z mylnego przeświadczenia, że jeśli naukowcy będą mieli więcej wolności, to „wykorzystają system”. A przecież wolność jest niezbędna do stworzenia dobrych warunków pracy.

J.S.: Powiedziałbym tak: nie ma sensu określać odgórnie – choćby w konkursach grantowych – co kto dokładnie dostanie, a więc na przykład ile razy będzie mógł wyjechać za granicę. Niech jedzie wtedy, kiedy to jest potrzebne. I tak dalej. I niech publikuje, kiedy ma ważny i, jego zdaniem, ciekawy wynik. A nie dla punkcików.

Naukowcom trzeba stworzyć sensowne warunki i dać święty spokój, to znaczy swobodę myślenia i działania. Wtedy uzyskamy wartościowe wyniki, i to szybciej.

Dorota Rosińska – profesor w Obserwatorium Astronomicznym Uniwersytetu Warszawskiego, do niedawna w Instytucie Astronomii im. Janusza Gila Uniwersytetu Zielonogórskiego, gdzie jako laureat FNP stworzyła zespół naukowy badający astrofizyczne źródła fal grawitacyjnych. Uczestniczy w pracach zespołu Virgo-Ligo, które zaowocowały Nagrodą Nobla z fizyki (2017). Do astronomii doprowadziła ją proza Lema. Mama trójki dzieci.

Julian Srebrny – doktor fizyki, emerytowany pracownik Środowiskowego Laboratorium Ciężkich Jonów Uniwersytetu Warszawskiego. Specjalizuje się w doświadczalnych badaniach struktury jąder atomowych. Ostatnio organizator i kierownik Konsorcjum EAGLE – central European Array for Gamma Levels Evaluation. Współorganizator NSZZ „Solidarność” w Warszawie i na UW. W związku „Solidarność” aktywny od 1980 roku do dziś.