Na uczelni koncentrujemy się na sprawach intelektualnych. Czytamy teksty, dyskutujemy o nich, poznajemy metody badań. I ma to sens w świecie, dla którego kluczową kwestią jest wiedza.
Gorzej jednak, że zupełnie zaniedbujemy emocje. Traktujemy siebie i innych w taki sposób, jakbyśmy wszyscy byli mózgami w słoikach. A nie jesteśmy, nie będziemy i nie powinniśmy nawet próbować.
Każde z nas jest całością: intelektem, uczuciami, motywacjami. Umysłem, mózgiem i resztą ciała. Jeśli tego nie uznajemy, szkodzimy sobie jako ludziom, ale też jako uczonym. Naukowiec, który nie ma kontaktu ze swoimi emocjami, nie będzie dobrze prowadził zajęć. Badaczka, która jest permanentnie zmęczona, w końcu się wypali.
Nawet jeśli z powodów naukowych decydujemy się na ascezę, niech będzie to przynajmniej asceza świadoma. I niekoniecznie wszechogarniająca.
Chciałbym, abyśmy mówili o tym więcej i abyśmy coś w tej sprawie robili. Zwłaszcza w takiej akademii, którą cechują niskie zarobki, mało stabilna praca, ciągłe wyścigi po finansowanie oraz nadmierne nierówności związane z płcią, klasą społeczną czy hierarchią uczelnianych stanowisk.
Drobnym, ale pomocnym krokiem jest moim zdaniem zwracanie uwagi na część z tych kwestii podczas zajęć ze student(k)ami. Dlatego na początku roku akademickiego wspomniałem swoim grupom:
- O możliwości zgłaszania wszelkich przypadków dyskryminacji (między innymi, choć nie wyłącznie, ze względu na płeć i tożsamość płciową) pełnomocniczce dziekana ds. równego traktowania.
- O formach pomocy psychologicznej dostępnych na uczelni i poza nią (Centra Zdrowia Psychicznego, Ośrodek Interwencji Kryzysowej).
- O różowych skrzynkach z podpaskami i tamponami w pobliskich toaletach.
Być może niektórym studiującym te informacje do czegoś się przydadzą.